Pamiętnik pisany na Zbawiksie

Piękny. Kreatywny. Trzydziestoletni. Poznajcie Marcella, stołecznego bon vivanta, zwolna pogrążającego się w warszawskim splinie, wchodzącego, przynajmniej w tę szczególną niedzielę, w mocno znoszone kapcie Obłomowa.

Marcel uległ właśnie chwilowemu, choć ciężkiemu atakowi mizantropii i bardzo chciałby spędzić ten dzień zatopiony w przytulnym, bezpiecznym kokonie własnej pościeli, odgradzającej go od powszedniości wypełnionej wzbierającą falą wyzwań, zapóźnień, zobowiązań, terminów, spraw coraz bardziej niecierpiących zwłoki, z furią atakujących przez intymny pancerz ciepłej kołderki. Jesteśmy bowiem w małym mieszkanku na Placu Zbawiciela, mekce jego równolatków, ludzi żyjących w jakże pociągającym, swoiście onirycznym świecie mniemanej nieśmiertelności, gdzie wszystkie życiowo istotne decyzje można zwekslować, jak pisał klasyk, na świętego Jura, kiedy w niebie będzie dziura. Na Placu, gdzie czas się potrafi zatrzymać, a nawet mamić iluzją, że ten stan może spermanentnieć.

W błyskotliwym, perfekcyjnie rozpisanym na sceny i role tekście Julii Holewińskiej i Kuby Kowalskiego, odważnie łączącym wątki z zapożyczonego w tytule filmu Felliniego z konstruktem dramaturgicznym różewiczowskiej „Kartoteki", nikt nie zostanie oszczędzony, każdemu dostanie się po równo, czyli sprawiedliwie. To szalona jazda, bez litości i taryfy ulgowej, niepozbawiona jednak solidnej szczypty empatii. Także dla tych, którym tu i teraz wolno więcej. Marcello, jak i wielu innych zabawowych zbawiksowych, nie chce zakończyć procesu dojrzewania, preferując pozostawanie w zawieszonej w czasie bańce. Nie jest już bamboccioni, bo przecież odwagi starczyło mu na wyprowadzenie się od rodziców, ale następny krok w dorosłość niemiłosiernie odwleka, nucąc w myślach pieśń Piotrusia Pana, alter ego, niezawodnego, najlepszego przyjaciela:
„Niech mały osioł z osłem
wyrosną na dorosłe!
A ja przeciwnie, a ja to wcale
do tego się nie palę".*

Pali więc w zamian to i owo, czynnie i biernie, bywa że pali mosty wiodące do tych, którzy, a raczej które nie chcą czekać, aż w końcu przełamie prymarną cechę swojego charakteru – atrofię woli. Cechę, którą zresztą darzy pełną paletą uczuć od nienawiści do miłości, będąc jakże konsekwentnym w założonej niekonsekwencji. Marcello, niewątpliwie inteligentny, utalentowany, wciąż obiecujący, miota się między niespełnieniem w życiu towarzyskim i uczuciowym, a pracą w przemyśle wizerunkowym, gdzie biedzi się aktualnie nad sloganami kampanii promocyjnej Banku ABCD S.A., beznadziejnie uwięziony w okowach aliteracji, jakże przydatnej w dotarciu do świadomości narzuconego targetu. W wolnych, nielicznych zresztą, ograniczonych do wycinków śródmiejskich nocy chwilach, zajmuje się antycypacją pisarskiej sławy – tworząc opus primum, a może nawet magnum, swoisty pamiętnik, będący nader wyidealizowaną dokumentacją przeżywanych nocy i dni, ale i projekcją marzeń o zmianie. Wszystko to dzieje się we „śnie, jawie i w stanach pośrednich" *, dając w rezultacie przepyszny sceniczny melanż rozterek, scen i scenek wieku niedojrzewania.

Sukces inscenizacji jest, przede wszystkim, zasługą dynamicznej reżyserii Marcina Hycnara, fundującego widowni ostrą jazdę bez trzymanki, sprawiającą że dwu i półgodzinny spektakl mija w mgnieniu oka. Reżyser ma znakomitą rękę do decyzji obsadowych, a w konsekwencji budowania wyrazistych kreacji, utrzymując, co nie tak częste, bardzo wyrównany, wysoki poziom sztuki aktorskiej. Marcello, w interpretacji Filipa Kowalczyka, nie gra rozedrgania, on nim po prostu jest. Jest ucieleśnieniem labilności postaci, wzbudzając w widzach, w idealnych proporcjach, współczucie i śmiech. Znakomici są Marcin Bubółka i Szymon Roszak, obsadzeni w podwójnych rolach: pary gejów Darka i Marka oraz, i to jest crème de la crème, Facebooka i Pudelka. Warto przyjść na Mokotowską, aby zobaczyć tę podwójnie ucieleśnioną wirtualność, owo beznamiętne wsparcie zza szkła usilnych prób roznamiętnienia życia. Zagrane brawurowo. Kolejny znakomity duet to rodzice, czyli dwie nieprzystawalne połówki pękniętej, politycznie i aksjologicznie, a więc typowej polskiej rodziny. Leon Charewicz, jako Ojciec przekonująco buduje jej prawą stronę, ale jego Pan z Zakładu Pogrzebowego to kapitalna ekspresja sępiej cierpliwości w eschatologicznym kontekście. Show kradnie jednak Joanna Jeżewska w roli Matki, drapieżnie rozsmakowującej się w byciu kobietą wreszcie wyzwoloną od, jako to określa, swojego taliba. Jest wulkanem energii 50+, a jej wizja prozelitycznej podróży, z domniemywanym wsparciem sióstr wszystkich kontynentów – od Maroka po Hongkong, jest aktorskim majstersztykiem. Ewokuje śmiech prawdziwie demokratyczny, sprawiedliwie dotykający i bawiący wszystkich. Świetna jest Monika Pawlicka jako Emma - wciąż oczekująca na matrymonialno-ojcowskie przebudzenie Marcella, cierpliwa i niecierpliwa w nieprzewidywalnych proporcjach, roztropnie wykorzystująca każdą okazję na znalezienie planu B, w bezustannym poszukiwaniu stabilności. Przeciwieństwem jest surowa Dolores Katarzyny Dąbrowskiej - muza głównego bohatera, punktująca i dekonstruująca jego próby. Życiowe i literackie. Pragmatyzmem wzrusza nastoletnia Paula, funkcjonując między nauką do licealnych sprawdzianów a romansem ze znacznie starszym szefem Marcella, wykładając nieco zszokowanemu chłopcu, że wolała się pożegnać z dziewictwem z fizyczną satysfakcją, w doświadczonych rękach, niż przeżywać nieporadne sceny w parodii romantycznych uniesień. Grająca ją Iga Szubelak z warszawskiej Akademii Teatralnej zalicza nader udany debiut we Współczesnym. Hiperekspresyjny jest Szef, grany przez Mariusza Ostrowskiego, postać na wiecznym haju, w szponach ADHD, spalająca się w wierze w reklamowe slogany, które tworzy. Bez wytchnienia i znieczulenia. Ta akurat kreacja balansuje stale na granicy przerysowania, mocno ocierając się o grę par force.

Duże brawa należą się autorce scenografii – Martynie Kander. Wyczarowała na dwudziestu metrach kwadratowych skondensowaną replikę pobliskiego Placu Zbawiciela, zrośniętą w jedno z garsonierą Marcella, a w razie potrzeby przeistaczającą się w ekran telewizora, gdzie i Polsat i nocne, mocne filmy, i wszystko co potrzebne w ilustracji zamieniających się jak w kalejdoskopie scen dramatu. Warto zwrócić uwagę na kostiumy Anny Adamek, tak różnorodne i kolorowe, jak tłum walczących o indywidualność bywalców Zbawiksa. Choć ten Facebooka, wyskakującego jak diabełek z pudelka, przepraszam pudełka, czyli z marcellowej pościeli, jest najlepszy. Z narracją udanie współgra muzyka Mateusza Dębskiego, a moment kiedy z malutkiej Sceny w Baraku rozbrzmiewa Lambada, rozsadzając niemalże tę ledwie stuosobową widownię, daje wrażenie i moc, zupełnie jak w Romie.

Ten spektakl trzeba zobaczyć. Daje solidną dawkę śmiechu, niepozbawioną jednak dystansu i refleksji. To hit, więc warto powtórzyć, w ślad za „Wstydem" przeniesienie go z Baraku na Scenę Główną. Sam wieloletni krąg Placu Zbawiciela, legiony tych dojrzewających i tych już dojrzałych, zapełni salę wiele razy. Krzywe zwierciadło ma przecież niezawodną magnetyczną moc. Marcin Hycnar stworzył przedstawienie we właściwych proporcjach łączące groteskę, sarkazm, ironię z liryką i empatią. Mamy więc doskonałe, zniuansowane spojrzenie na niedoskonałe postaci, a przede wszystkim głównego bohatera, faceta będącego w mocy rozlicznych deadlines. Z tymi w pracy jakoś sobie radzi, nie chcąc jednak dostrzec, że w życiu też są nieprzekraczalne terminy, niepowtarzalne okazje, że jak puentowała to poetycko Wisława Szymborska – nic dwa razy się nie zdarza. Na szczęście reżyser zadbał o nadzieję w nieoczywistym, zawisającym narracyjnie finale...

__
*Cytaty z libretta musicalu „Piotruś Pan", w tłumaczeniu Jeremiego Przybory



Tomasz Mlącki
Dziennik Teatralny Warszawa
12 sierpnia 2023
Spektakle
Dolce Vita
Portrety
Marcin Hycnar