Pan Ibrahim tańczy

Kiedy w finale monodramu "Pan Ibrahim i kwiaty Koranu" Janusz Młyński zaczyna tańczyć, chce się do niego dołączyć. Z "podejrzanie" lekkim sercem...

Skąd ta "podejrzliwość"? Dorastanie żydowskiego chłopca na przedmieściach Paryża wcale nie jest usłane różami. Ojciec do końca swego życia nie wyleczy się z traumy Zagłady, odejścia żony. Momo wychowuje więc ulica. Wraz z dziesięciolatkiem odbywamy podróż w czasie, ale też przejście od profanum do sacrum. Wszak słyszymy jak chłopiec posmakuje seksu z prostytutką, jak świat ulicznej erotycznej przygody stanie się dla niego normalnością. Podobnie jak kradzież... Ale oto w życiu Momo pojawia się tajemniczy pan Ibrahim ze swoim sklepem. Muzułmanin, który przeprowadza bohatera przez najtrudniejszy w życiu czas. 

Oparty na prozie Erica-Emmanuela Schmitta monodram, który prapremierowo pojawił się na scenie Lubuskiego Teatru w reżyserii Zbigniewy Najmoły (wcześniej ten twórca wystawił tu "Tektonikę uczuć") to także pytanie o tożsamość. O to, komu lub czemu powinniśmy być wierni. I dlaczego. Znamienna jest scena, gdy pan Ibrahim prowadzi Momo kolejno do kościoła, cerkwi, meczetu... Na twarzy Janusza Młyńskiego pojawia się wtedy dziecięca ciekawość, pomieszana z szacunkiem, może lękiem. W tej ostatniej świątyni nie pachnie świecą ni kadzidłem, a skarpetami modlących się. I to - według pana Ibrahima - jest ów zapach... życia. Życia, z którym możemy coś zrobić, by stać się szczęśliwszymi.

Zielonogórski "Pan Ibrahim..." ma też inny atut: wyzwala z uprzedzeń. I uskrzydla. Dramatyczna historia Momo, odmierzana kolejnymi przedmiotami z dzieciństwa, wydobywanymi ze skrzynki, kolejnymi garściami łupin łuskanych orzeszków, znajduje swoją kulminację w tańcu wirującego derwisza.

Kto np. po obejrzeniu ekranizacji tekstu Erica-Emmanuela Schmitta - sprzed siedmiu lat, z Omarem Sharifem z roli tytułowej - obawia się "kolizji" swoich wyobrażeń, na zielonogórski spektakl niech podąża bez obaw. Janusz Młyński w pełni wykorzystał szansę, jaką daje monodram - to bycie sam na scenie wobec widowni przez półtorej godziny. W finale chce się wirować razem z nim. Z lekkim sercem.



Zdzisław Haczek
Gazeta Lubuska
2 listopada 2010