Pan od fantazji przerywa milczenie

- Ucieszyłem się, kiedy usłyszałem, że po Mazurach pływa jacht "Bromba". Dostaję też znaki, że te historyjki różnym ludziom się przydały. Proszę zauważyć, że gdyby całe to towarzystwo pozbawić znamion zwierzęcości - futerka, uszy itd. - to mamy opowieść o grupie przyjaciół. A my nie doceniamy przyjaźni - o kultowych opowiadaniach i spektaklu "Bromba w sieci" w Teatrze 6. Piętro w Warszawie, opowiada reżyser i dramatopisarz, Maciej Wojtyszko.

Czterdzieści lat temu wymyślił abstrakcyjne historie Bromby, Fikandra, Glusia, Gżdacza i innych, żeby czarować nimi w listach narzeczoną, Wtedy Maciej Wojtyszko nie sądził, że opowiadania staną się kultową a ludzie będą mówili cytatami z jego tekstów. Cały ten ekscentryczny świat wraca w spektaklu Bromba w sieci, w Teatrze 6.piętro, I ma szansę trafić w poczucie humoru trzech pokoleń.

Twój STYL: Skąd się wzięto słowo "Bromba"?

Maciej Wojtyszko: Może z tego żartu: "Czy pani brom brała? Nie brombrałam, nie brom-bram i brombrać nie będę". Natomiast było dla mnie jasne, że Bromba w książce będzie zajmowała się pomiarami.

"Każde twoje ucho ma 33 cm 6 mm długości. Czy podać ci ten pomiar takie w calach?", mówi Bromba do Fikandra. Wielu dzisiejszych 30-, 40-latków wychowało się na tych tekstach. Ale Pan, pisząc Brombę, nie miał dzieci.

- Bromba wzięła się z listów do mojej żony, która wtedy jeszcze nie była żoną i studiowała polonistykę w Poznaniu. Ja studiowałem reżyserię w Łodzi i "łapanie kontaktu" polegało na tym, że wysyłałem listy z opowieściami o Malwince i Fikandrze, o Zwierzątku Mojej Mamy, o reżyserze Glusiu. Żona była mądrzejsza - przepisała to na maszynie i powiedziała: nieś do wydawnictwa. Redaktor w Naszej Księgarni stwierdził, że czegoś takiego jeszcze nie było. "Wydamy, tylko niech pan sam to narysuje".

Bromba od brombrania, ale w Pana książkowych wszechświatach pełno jest innych - apetycznych fonetycznie - postaci. Psztymucel, Fumy, Vicewersy Dzikie...

- Język polski pozwala na różnorodne zabawy. Weźmy takie "wespół w zespół, by żądz moc móc zmóc" albo "matka tka i tatka tka". Latem mam zajęcia na obozach dla młodych dramaturgów i tłumaczy. Ćwiczenia, w których uczestniczy młodzież z wielu krajów, ujawniają całe piękno i bogactwo polszczyzny. Bo po angielsku jest tylko girl i little girl, a po polsku: dziewczyna, dziewczątko, dziewuszka... Ciekawe jest zobaczyć, jak tłumacze radzą sobie z Bromba. Na przykład we włoskiej wersji ona nazywa się Bromber. A Psztymucel dostał imię Pistrazione...

Czy u Państwa w życiu domowym padają czasem sformułowania z Bromby?

- U nas funkcjonuje Zwierzątko Mojej Mamy. Dotyczy mnie i... mojej mamy, a używa go moja żona. Żeby nas poinformować, że właśnie wpadliśmy w rezonans.

?!

- Kiedy jesteśmy gdzieś we dwoje, zaczyna się kataklizm. Gdy jadę autem sam, nic się nie dzieje. Kiedy jadę z mamą, zaczyna się - a to czapka mi spada pod samochód, a to telefon zostaje na dachu... Oboje chcemy, żeby było dobrze, i jest tego "dobrze" trochę za dużo. W różnych częściach Bromby pojawienie się Zwierzątka Mojej Mamy oznacza galimatias. Przy nim niczego nie można być pewnym.

Bromba i Inni to jeden z 50 tytułów tworzących tzw. kanon książek dla dzieci i młodzieży. W '75 roku wyszła w 200 tys. egzemplarzy i miała wpływ na całe pokolenie. Dziś takie rzeczy się nie zdarzają. Bogactwo książek w księgarniach to nasze szczęście czy przekleństwo?

- To wielkie szczęście! Nareszcie możemy wybierać! A wracając... W sumie do dziś ukazało się ponad milion egzemplarzy Bromby. Czasem mówię żartobliwie, że od kiedy polska inteligencja przestała czytać "Czarodziejską górę", Bromba jest ostatnim kodem porozumienia...

Trochę megalomańskie!

- Megalomańskie, ale przede wszystkim złośliwe, bo dziś nie mamy wielu wspólnych kodów. Kiedyś była "Czarodziejska góra", pokolenie powojenne czytało Conrada, potem był Bułhakow. Dziś lektury obowiązkowe przestały być obowiązkowe, każdy ma swoje upodobania. Czy to dobrze, czy źle? Nic wiem. Herbert pisał: "powtarzaj stare mity". I to było mądre. Kody kulturowe są ważne i ci, którzy się ich wypierają, odcinają korzenie. Do kodów można się oczywiście ustosunkowywać negatywnie, bo na przykład dziś Kopciuszek jest - delikatnie mówiąc - irytujący. "Siedź cicho i przebieraj mak, a dostaniesz księcia", takich rzeczy nie należy powtarzać jeden do jednego. Ale znać trzeba.

Wróćmy do Bromby. Po pierwszej książeczce napisał Pan dalsze, już z myślą o swoich dzieciach: Adamie i Marysi, dziś oboje w wieku 30 plus. "Tajemnica szyfru Marabuta", "Bambuko..." W specyficznym, abstrakcyjnym klimacie. Czy jakaś reakcja odbiorców Pana zaskoczyła?

- Kiedy po raz pierwszy robiłem Brombę jako film w telewizji - narratorem był wtedy Wieńczysław Gliński - przyszedł na Woronicza list: "Co wy za głupoty pokazujecie, jak dziecko ma to rozmieć, jak ja tego nie rozumię!".

Rozumię?

- Tak, przez "ę". Ciężko to przeżyłem, bo dostałem znak, że szerokie masy Brombę odrzucają. Ale wyszedłem z tego cało, bo to "ę" pokazało, że odrzucają nie tylko Brombę.

Ale były też pozytywne reakcje?

- Ucieszyłem się, kiedy usłyszałem, że po Mazurach pływa jacht "Bromba". Dostaję też znaki, że te historyjki różnym ludziom się przydały. Proszę zauważyć, że gdyby całe to towarzystwo pozbawić znamion zwierzęcości - futerka, uszy itd. - to mamy opowieść o grupie przyjaciół. A my nie doceniamy przyjaźni. Nawet Leszek Kołakowski zapytany w jednym z wywiadów, co jest najważniejsze, powiedział, że dobrze mieć przyjaciół. Wielki myśliciel po latach rozważań nad sensem życia był pewien tego jednego. Przyjaźnie, wspólne kody literackie to jest coś, co ludzi łączy, daje poczucie godności.

Bromba z przyjaciółmi jest wystawiana w Teatrze 6. Piętro. Wyobraża Pan sobie, że ktoś inny mógłby to reżyserować?

- Bromba śpiewa piosenkę: "Ja to ja, zupełną pewność mam w tym względzie, ja to ja, nikt inny lepiej mną nie będzie", (śmiech) Kiedy Michał Żebrowski i Eugeniusz Korin zaproponowali, żebym zrobił coś z Brombą, zgodziłem się. Po pierwsze moje wnuczęta są akurat w tym wieku, że je Bromba interesuje. A po drugie - w maju będziemy mieć w Warszawie światowy festiwal teatrów dla dzieci i młodzieży. Chciałem, żeby Bromba też się tam znalazła.

A dlaczego Bromba jest akurat "w sieci"?

- Powstały już książki "Bromba i psychologia", "Bromba i filozofia". Proponowano mi też "Brombę i seks", ale nie dałbym rady. A sieć? Dzieci spędzają przy komputerach mnóstwo czasu. Spektakl jest o tym, żeby z komputerem grać sensownie. Mam nadzieję, że dzieci wyciągną wnioski na temat niebezpieczeństwa utonięcia w rzeczywistości wirtualnej.

Spektakl powstaje "we współpracy z Centrum Nauki Kopernik". Co to znaczy?

- Centrum zapewnia nam "bajery", czyli pouczające sztuczki elektroniczne.

To ukłon w stronę nowych fanów Bromby, ale czy starzy, "analogowi", się tu odnajdą?

- Gwarancji nie ma. Wiem jedno: nie można się napiąć i pracować z myślą, że robimy arcydzieło. Dzieci tego nie znoszą, spektakl nie może ich przytłaczać. Dobrze będzie, jeśli wyjdą z teatru i będą śpiewać piosenki z Bromby.

Ten dystans bierze się z doświadczenia? Podobno zaczął Pan reżyserować już w szkole.

- Jestem synem nauczycielki, która inteligentnie wrabiała mnie w to, żebym jej pomagał. "Maciek, trzeba zrobić apel, wybierz wiersze dla 20 dzieci i rozdziel". A później zdałem do liceum techniki teatralnej, które mieściło się tu, przy szkole (rozmawiamy w Akademii Teatralnej, gdzie MW jest dziekanem wydziału reżyserii).

W wywiadach mówi Pan o mamie. A czy pamięta Pan tatę, też nauczyciela?

- Był jednym z dowódców AK, obwód Obroża. Po wojnie aresztowany i torturowany, umarł w '49. Miałem wtedy trzy lata. Zawsze żyłem w cieniu legendy ojca. A to nie jest proste. Ojcowie realni są mniejszym ciężarem. O swoim nigdy nie usłyszałem złego słowa, wszyscy mówili: bohater. W '96, w domu w Międzylesiu, w którym mieszkam do dziś, znaleźliśmy pod podłogą archiwum Armii Krajowej. A tam: dwa tysiące rozszyfrowanych pseudonimów żołnierzy podziemia. Wtedy zrozumiałem, co się działo każdego 1 listopada na cmentarzu, kiedy byłem dzieckiem. Mama stała ze mną przy grobie, przychodzili byli uczniowie ojca, którzy byli jednocześnie jego żołnierzami. "Dzień dobry, jaki duży synek". I nic więcej, bo nie można było. Pamiętam też, jak podczas Pierwszej Komunii mama postawiła mnie przy ołtarzu - mówiłem wierszyk, a wszyscy płakali, bo mieli w pamięci pana Wojtyszkę, który był ich dowódcą i nie sypnął.

Wróćmy jeszcze do czasów nauki w elitarnym liceum techniki teatralnej.

- Pierwszy rok okazał się trudny, bo byłem niemalże ze wsi (Międzylesie to oddalona od centrum część Warszawy - red.), a tutaj dzieci z domów inteligenckich. Pamiętam, szedłem z koleżanką ze starszej klasy i nagle ona powiedziała: Musimy się lepiej poznać, bo chyba mamy podobne kompleksy. Panika. O czym ona mówi? Rzuciłem się do encyklopedii, patrzę pod "kompleks" i czytam: kompleks architektoniczny. Dalej nie wiedziałem, o co jej chodzi, (śmiech) A na zajęciach uczyłem się np. malarstwa teatralnego, czyli malowania dekoracji. Stąd pewnie potem łatwiej było mi narysować Brombę.

I stąd poszedł Pan na reżyserię.

- Za pierwszym razem się nie dostałem. Pamiętam moment, kiedy wracałem z Łodzi po egzaminie i mówiłem do kolegi: "Kurczę, pomylili się!". Bo reżyserowanie lubiłem i tylko to chciałem robić. Za to nigdy nie chciałem być aktorem. Na szczęście po roku mnie przyjęli.

I jak się okazało - słusznie! A czy jest w Pana życiu jakieś zajęcie niezwiązane ze sztuką, któremu się Pan oddaje z pasją?

- Ringo. Gra prosta, a genialna. Nie jest modna, bo dzisiaj każdy, kto uprawia sport, zaczyna od tego, że kupuje drogi sprzęt. A ringo to tanie gumowe kółeczko, nie ma się czym pochwalić. Teraz czekam, aż moje wnuki podrosną, żebyśmy mogli grać razem. Na razie rozmawiamy albo im czytam. Mężczyzna pięcioletni jest fantastycznym partnerem. Pamiętam, że kiedy syn był w tym wieku, zapytał: "Dlaczego na świecie jest świat?". To są piękne momenty w życiu.

Konsultował Pan Brombę w sieci z wnukami?

- Nie. Czytanie tekstu sztuki przy stole mija się z celem. Wolę podać im Brombę "w opakowaniu". I już się na to cieszę.



Joanna Nojszewska
Twój Styl
14 kwietnia 2014
Portrety
Maciej Wojtyszko