Panie Mrożek, co słychać?

Moje ostatnie spotkanie ze Sławomirem Mrożkiem było 15 czerwca tego roku w Teatrze Polskim w Warszawie na prapremierze "Karnawału, czyli pierwszej żony Adama". Sztuka jak sztuka - raczej średnia, jednak spotkanie z Mrożkiem było znaczące. Przyjechał do Warszawy na kilka dni. Był na próbach przedstawienia w reżyserii Jarosława Gajewskiego, miał być też na pierwszej i drugiej premierze. Niby czuł się dobrze, ale - przywołując słowa wieszcza - wydawało się, że był na świecie, lecz już nie dla świata - pisze Jacek Wakar w Kulturze Liberalnej.

Kostyczny, wysoki, wciąż obecny, ale jakby już za mgłą. Siedział w pierwszym rzędzie, spoglądał na przedstawienie - trudno powiedzieć, czy mu się podobało, czy nie. Po prostu był. I ta obecność Mrożka wydawała się jednym z mocniejszych wrażeń z tamtego prapremierowego wieczoru w Teatrze Polskim. Później miał wziąć udział w maratonie czytania swoich utworów na Dworcu Centralnym - nie udało się, bo gorzej się poczuł. Mieliśmy poczucie, że Mrożek powoli odchodzi.

Przy okazji wydania pierwszego tomu "Dziennika" w 2010 roku na spotkaniu w Instytucie Teatralnym, poproszony przez Wydawnictwo Literackie, miałem okazję wygłosić wprowadzenie. Także tam był. Powiedziałem wtedy, że mówić o Mrożku w obecności Mrożka, to jak mówić o rozumie na pełnym morzu, jak pisał kiedyś Bernhard w dramacie pod tytułem "Immanuel Kant" - to właściwie niemożliwe. "Dziennik", który tak bardzo poróżnił opinię publiczną, krytyków i czytelników, pokazał, że Mrożka czytaliśmy tylko jednostronnie. Te dzisiejsze frazy, że "wszyscyśmy z Mrożka" albo że "wszyscy mówimy Mrożkiem", to tylko wytrychy, którymi próbujemy bezskutecznie tę wielką pisarską osobowość i ten pisarski dorobek zamknąć, nieprawdopodobnie go spłycając. Jerzy Jarocki, wystawiając "Tango" w Teatrze Narodowym wskazał, wbrew dotychczasowej tradycji czytania arcydramatu Mrożka, że jest to utwór "wielkiego serio". Ci, którzy chcieli w nim widzieć tylko komedię, bardzo się mylili. Ten późny Mrożek, z którym teraz zostajemy, nie jest wyłącznie twórcą wspaniałych bon motów, prześmiesznych rysunków, alegorii oddających los Polaka, człowieka zniewolonego przez komunistyczny system. Nienawiści do tego systemu zresztą żadne grube kreski i nawoływania do pojednania nigdy go nie oduczyły. To budziło mój wielki szacunek. Kiedy rozmawiałem z nim przy okazji wydania listów do Wojciecha Skalmowskiego, gdy mieszkał jeszcze w Krakowie, mówił mi, jak bardzo nie zgadzał się z decyzją o wprowadzeniu stanu wojennego, ze zniewoleniem Polaków w tamtym czasie, jak bardzo potępiał Jaruzelskiego, nie znajdując dla niego żadnego usprawiedliwienia. Mrożek to człowiek pełen paradoksów. Próbował oddać swoją fascynację Solidarnością, swój dług emigranta wobec Polaków tamtego czasu, a napisał o tym sztukę, której się wstydził, o której mówił, że właściwie lepiej by było, gdyby nie powstała. Była to sztuka o Lechu Wałęsie pod tytułem "Alfa" - rzeczywiście zdecydowanie najgorszy z jego utworów.

Niewiele w nim było człowieka, który trafił na światowe salony. Nigdy do nich nie przystał, zawsze nosił w sobie kompleks Polaka w wielkim świecie, tworząc jednocześnie literaturę na miarę największych w XX wieku. A "Portret", "Tango", "Emigranci" czy "Ambasador" to sztuki, w których można odnajdować absurdalny humor na miarę Ionesco. Słynne było zdanie z "Ambasadora", które powtarzała sobie w latach 80. cała Warszawa. Brzmiało ono mniej więcej tak: "Czego chcecie - pytał Ambasador, człowiek wysokiej kultury - martini czy sherry?". Na to ów człowiek, niewątpliwie imigrant z Europy Wschodniej, odpowiada: "Azylu". To zdanie oddawało jego gorzki stosunek do świata zniewolonego komunizmem. W "Portrecie", który jest rozprawą z duchem Stalina, z dyktatorem, który zatruł życie pokoleń w tej części Europy, trudno znaleźć lekki humor, podstawę potocznego rozumienia Mrożka. Tak naprawdę był autorem wielkiej goryczy. Nic się w tym wizerunku nie chciało się do końca zgodzić. To spojrzenie spod ciemnych okularów, które pamiętam z przedstawienia "Karnawału" w Teatrze Polskim, też o tej goryczy świadczyło.

Myślę, że odejście Sławomira Mrożka i normalne w takiej sytuacji uważniejsze spojrzenie na twórczość, może pokazać, że był on autorem zrozumiałym tylko w części. Po Mrożku zostaje ogromna ilość literatury, myślę także o dorobku prozatorskim, o opowiadaniach, które są przecież arcydziełami krótkiej formy. Pozostaje niezgoda na totalitaryzm w każdej postaci i ironiczny, gorzki, bardzo pesymistyczny stosunek do człowieka. Mrożek pokazywał determinizm historii, wobec którego los człowieka jest całkowicie nieistotny. Po Mrożku zostaje bardzo wyjątkowe spojrzenie na XX wiek i na sytuację człowieka w tymże XX wieku w naszym kawałku Europy.

Patrzył na Polskę z oddali przez kilkadziesiąt lat, z przerwą na rozczarowanie Krakowem, do którego próbował wrócić, i na rozczarowanie Polską. Nie było to jednak rozczarowanie mizantropa, który wycofuje się i z oddali wymierza ciosy. Polska wymierzała ciosy również jemu, gdy nigdy nie mógł poczuć się "swój" za granicą. Mimo pewnego kompleksu potrafił jednak zachować dystans i naturalność. Anegdotyczne jest pytanie, które Mrożek miał pomysł zadać na spotkaniu Dürrenmattowi: "Panie Dürrenmatt, co słychać?". W tych bardzo nielicznych słowach, które publicznie wypowiadał, zawsze pozostawało to najbardziej proste, najbardziej oczywiste pytanie: "co słychać?". Bardzo wielu na taką ironię - nawet w myślach - by sobie nie pozwoliło. Z braku odwagi, z obciążenia szatą wieszcza, mistrza i autorytetu. Mrożek z tymi godnościami jakoś nigdy się nie zrósł, choć niewątpliwie miał je wszystkie naraz.

Wypowiedź notowała Ewa Serzysko.

* Jacek Wakar, szef działu Publicystyki Kulturalnej w Drugim Programie Polskiego Radia.



Jacek Wakar
Kultura Liberalna
23 sierpnia 2013