Paramoralitet

Powiedzieć, że spektakl węgierskiego reżysera jest oparty na motywach operetki Johanna Straussa, to jednak delikatnie za dużo, bo fakt ten należałoby raczej nazwać nadużyciem. Strauss gdzieś może majaczy z oddali, gwałcony bezwzględnie, ale użyć jego nazwiska w kilku dialogach to jeszcze nie to samo, co użyć motywu z "Zemsty nietoperza". Więc aby nie kontynuować wycierania twarzy kompozytorem, pozwolę sobie zostawić na boku temat rzekomej "inspiracji" i powiązań między dziełem a zwycięskim spektaklem Polskiego Konkursu Boskiej Komedii.

Znajdujemy się w klinice na przedmieściach miasta, w której wykonuje się zabiegi eutanazji. Niby klinika dość przytulna i mająca przypominać wnętrza domów rodzinnych pacjentów, ale jednocześnie rzecz zorganizowana jest w starej przestrzeni pofabrycznej, co jak tłumaczy w pewnym momencie jeden z pracowników oddziału, jest spowodowane tym, że nikt nie chce mieszkać w pobliżu umieralni. Klinika jest w sumie legalna, ale nie do końca, bo jej dyrektor, Ryszard (Adam Woronowicz) i wątpliwych kwalifikacji personel medyczny nigdy zabiegów nie odmawia, a kiedy nie ma do tego żadnych wskazań, sam wymyśla choroby tym, którzy chcieliby w sposób w miarę bezbolesny opuścić świat żywych.

Pacjentem kliniki jest starzec Gustaw (Sebastian Pawlak), zniedołężniały były dyrygent, który w związku z niemożnością wykonywania swojego ukochanego zawodu i ogólnym cierpieniem fizycznym, decyduje się na zbawienny zabieg eutanazji. Za nim chce odejść kochająca żona Irys (Agnieszka Podsiadlik). Na całość patrzy córka, która niby straszliwie rozpacza nad zimnymi ciałami rodziców, ale jakoś świadomość ich nieuchronnej śmierci nie przeszkadzała jej w niewybrednych komentarzach po pijaku i niewydarzonym seksie z "lekarzem" (Rafał Maćkowiak) zatrudnionym w klinice. Wieczór odejścia Gustawa i Irys jest szczególny - z jednej strony to Nowy Rok, a z drugiej ostatni dzień działalności kliniki, która zwinie manatki zaraz po wywiezieniu ciał małżeństwa i krótkiej licytacji przedmiotów w niej się znajdujących. Całość podana jest w dość groteskowej, tragikomicznej konwencji operetkowej; spektakl "właściwy" przecinają piosenki, podczas których trupy powstają z martwych i jak w teledysku Michela Jacksona odgrywają układy choreograficzne. To oczywiście dodaje spektaklowi pewnej demoniczności, ale czy budzi refleksję, skłania do myślenia? No, nie wiem. Końcówka, w której do zamkniętej kliniki przyjeżdża chłopak chory na porażenie mózgowe (Dawid Ogrodnik), już w sposób dosłowny pokazuje wyświechtany i przerabiany na wszystkie strony dylemat moralny dotyczący eutanazji - czy skrócenie cierpienia jest dobrym argumentem na zakończenie życia? Niestety reżyser nie zawiesza tutaj głosu, a daje jednoznacznie negatywną odpowiedź na to pytanie, pobrzmiewającą w hymnie "Te amo" odśpiewanym w finale przez zespół. Dość płytkie i jednobiegunowe to myślenie. Wydaje mi się, że jeśli ktoś zabiera się za tak ważny i ciężki z perspektywy moralnej, jak i polityczno-społecznej temat, powinien starać się pokazać go możliwie jak najbardziej szeroko, uciekając od kategoryzacji i schematów. Niestety, w tym przypadku się to nie udało. Świetni w swoich rolach aktorzy nie mają nam zbyt wiele do przekazania. Chyba tylko tyle, że miłość zwycięża wszystko i ogólnie dla niej warto żyć. Cóż, myśl to niezwykle lotna. Prawie tak lotna jak "Nietoperz" Mundruczó.



Aleksandra Sowa
Teatr dla Was
7 stycznia 2014
Spektakle
Nietoperz
Teatry
TR Warszawa