Partyjka z Łysym Perem – czyli awantura na zamku Mattisa

Spodziewałam się prostszej adaptacji książki Astrid Lindgren. Raczej literalnej realizacji bajki dla dzieci. Obrazowania w prostej linii zaczerpniętego z kultowych ilustracji Ilon Wikland. Na scenie Teatru Pinokio „Ronja córka zbójnika" jest jedynie pre-tekstem do poprowadzenia pełnometrażowego spektaklu.

Historia opowiedziana przez Lindgren stała się punktem wybicia, z którego artyści rozpędzili swoją wyobraźnię. Nie opowiadają treści książki, która z powodzeniem mogłaby znaleźć się w kanonie lektur szkolnych. Zanurzyli się w wybranych epizodach bawiąc się tkwiącymi w nich możliwościami teatralnymi. Pociągali przy tym za wszystkie możliwe sznurki. Zaprzęgli teatr cieni, lalki, ale jeśli wymagała tego chwila - budowali emocje jedynie za pomocą wymownego gestu.

Już pierwsza scena wywraca coś z naszej dotychczasowej pamięci o książce czytanej w dzieciństwie: stół przy którym zebrali się zbójcy zaprzecza prawom grawitacji! A zbójcy są wspaniale nieoczywiści w swoim wyglądzie. Są mocno skandynawscy, wyglądają jak postaci z komiksu „Asterix i Obelix i wikingowie". Są skandynawscy, ale w fajnie „death metalującej" formule. W każdej sytuacji efektownie pracuje zmiksowana wyobraźnia plastyczna z możliwościami sceny. Mamy zatem przede wszystkim teatr aktorów, zdecydowanie zarysowane postaci, do tego bardzo mocno osadzone w plastyce miejsc scenicznych. Trochę przeraża embrionalny noworodek pojawiający się w pierwszej scenie, jakby wykrojony z obrazu Jerzego Dudy Gracza, ale jego fizjonomia kapitalnie dopełnia postać stojącego na granicy śmierci Łysego Pera. Te dwie animowane postaci dopełniają się wzajemnie, zamykając podwójny obieg czasu przedstawianej historii. Łysy Per w swoim uprzedmiotowieniu, mimowolnym zepchnięciu na drugi plan, jest genialnym komentatorem sytuacji pomiędzy postaciami. Rozgrywając partię szachów, jakby przez ramię, dopowiada to, co nieuchwytne dla obu stron rodowego konfliktu. Przy tym bardzo ciekawie zostały rozegrane momenty, gdy równocześnie jest prowadzona gra postaci i symbolizujących je lalek. Wprowadza to podwójną, równoległą narrację, która zagęszcza sytuację na scenie.

Cały spektakl, zagrany bardzo dynamicznie, poprzeplatany jest rozbłyskami formalnymi, które dodają „technicznej" baśniowości. Ot, noc gdy Ronja zasypia w lesie. Z głębi wyciemnionej sceny zbliżają się ciekawskie latarenki źrenic. Ich spojrzenia sięgają daleko w ciemność widowni. Naprawdę przeczesują całą przestrzeń... Szaruchy i Wietrzydła o paszczach z weneckich masek - wiele jest nieznanych nam stworzeń w lesie Mattisa i we wszystkich momentach, gdzie można było zabawić się formą, twórcy pozwolili sobie na powiew wyobraźni. Scena „podwodna" sprawia tak sugestywne wrażenie, że sam widz zaczyna odczuwać brak powietrza, jakby jego głowa była zanurzona głęboko pod wodą.

„Ronja..." to trochę „Romeo i Julia" w wersji leśno-rumcajskiej. Odważna historia o czystości patrzenia. Hardości charakteru, który nie zgadza się na fałszywe kompromisy. O odwadze, by zawsze postępować w zgodzie ze sobą. Pierwszych wychyleniach w stronę samodzielności. Pierwsze marzenia, by znaleźć własną jaskinię z własnoręcznie roznieconym ogniem. Szukanie sytuacji, w której wszystko wolno. Okazuje się jednak, że nawet krwiożerczy herszt bandy zbójców musi przytrzymywać żonie motek z wełną, by domowe sprawy się nie poplątały...



Olga Śmiechowicz
Dziennik Teatralny Łódź
1 marca 2016