Passini i jego teatr

Jest najbardziej obiecującym reżyserem teatralnym młodego pokolenia. Bezkompromisowy i wizjonerski. Perfekcjonista. Założyciel pierwszego na świecie teatru internetowego. Wiecznie niezaspokojony. Oto moja szczególną rozmowa z Pawłem Passinim, która odbyła się po premierze jego spektaklu "Artaud. Sobowtór i jego teatr"

Maciej Kawiński: Kim jest Paweł Passini?

Paweł Passini: Ale z jakiej perspektywy?

Z dzisiejszej.

To jest pytanie, jakie zadaje mistrz swojemu uczniowi, kiedy ten do niego przychodzi po kolejne zadanie. Mistrz daje mu wyzwanie, by jego uczeń odpowiedział sobie na pytanie, kim jest. Uczeń próbuje odpowiedzieć i okazuje się za każdym razem, że nie trafia. Rozumiem, że pytasz mnie o moją działalność teatralną, a jeśli tak jest, to pytasz mnie o Artaud. Gdy przywołujemy ten spektakl musimy odpowiedzieć sobie na pytanie, jak funkcjonuje jednostka w społeczeństwie. Jakie jest w nim miejsce artysty. Nie ukrywam, że to pytanie żywo mnie interesuje. Gdybym zatem miał odpowiedzieć na pytanie, kim jestem, powiedziałbym, że moja pozycja jest pozycją kogoś, kto znajduje się wewnątrz bardzo zróżnicowanego społeczeństwa, w którym sztuka zawsze odgrywała istotną rolę, a artysta funkcjonował zawsze jako "czuły instrument", który zdaje sprawę z tego, co się dzieje pod powierzchnią, z pewnych procesów, które dotyczą nas wszystkich. Wydaje mi się, że jestem kimś w rodzaju podróżnika wysłanego na miejsce katastrofy w Czarnobylu. Miejsce, które jest skażone.

Czym skażone?


Skażenie jest związane z utratą wiary człowieka, w siłę gestów, słów, które są elementem naszej kultury i tradycji. Być może jest to związane z przestrzeniami o charakterze rytualnym, w które człowiek zwątpił.

Jaki jest dzisiejszy artysta?


W swojej pracy odnoszę się do swojego dzieciństwa, do cech charakteru czy uwarunkowań związanych z moim pochodzeniem. Sięgam nie tylko to zasobnika dzisiejszego artysty. Dzisiejszy artysta mierzy się z oczekiwaniami. Próbuje im sprostać. Ja podchodzę do tego z innej strony. Czuję się wywołany do odpowiedzi.

Kto cię wywołał?


Chciałbym to wiedzieć. Każdy z nas zadaje sobie pytanie, co za tym wszystkim stoi. Czy to jest owoc jakiegoś systemu społecznego, układu sił, doświadczeń historycznych? Każdy jest w jakiś sposób zakotwiczony. Moje zakotwiczenia są bliskie twórcom, którzy byli twórcami niszowymi, doceniani byli wiele lat później. Współcześni odmawiali im racji, wartości, głębi.

Do czego służy dziś teatr?

Wydaje mi się, że jednym z podziemnych nurtów, który przepływa przez polskie życie duchowe i kulturalne, jest przekonanie, że istnieje coś takiego, jak lepszy sposób funkcjonowania. Że istnieje sytuacja odświętna, w której jesteśmy inni, lepsi, która ma na nas zbawienny wpływ, bo pozwala nam wyrwać się z tego, co nas ogranicza na co dzień. Ludzie generalnie mają taką potrzebę, która polega na tym, że idą gdzieś razem, by być razem w inny sposób. Do tego służy teatr. Spotkanie w teatrze jest jak zebranie w świątyni. Nie chcę przez to powiedzieć, że teatr jest świątynią. Wydaje mi się, że teatr może bywać takim miejscem, gdzie się coś otwiera i gdzie słychać nieco więcej. Ten specyficzny sposób słuchania i patrzenia może pomóc dostrzec coś, co jest wyżej, czego nie dostrzegamy na co dzień. Ja po to chodzę do teatru.

Teatr? Świątynia? Sacrum? Ale przecież to pan jest twórcą teatru internetowego. Czy siedzenie przed ekranem z puszką coli w dłoni może być sacrum?

Teatr internetowy to zupełnie inna sprawa. Inny Paweł Passini. Poza tym, to co ja przeczuwam i co mnie nakłania do pracy, to jest jakiś moment, w którym przyszło mi żyć, funkcjonować, w którym wylądowałem. Musiałem odpowiedzieć sobie na pytanie, kim jest widz. Jak teatr powinien funkcjonować, żeby nie przegapić żadnej szansy.

Jak powstał projekt teatru internetowego?

To był rok 2007. Najpierw wylądowaliśmy w Srebrnej Górze, w miejscu, w którym w dawnym kościele ewangelickim przez trzydzieści lat funkcjonował dom publiczny i karczma. Potem miejsce to zostało zamknięte - a był to centralny budynek tej miejscowości. Kiedy przyjechaliśmy do Srebrnej Góry lokalne władze zaproponowały nam, żebyśmy postarali się stworzyć coś nowego w tym miejscu. Mieliśmy je odczarować i zmienić sposób myślenia o nim. Miał tam powstać teatr. Okazało się, że w miejscowości mieszka "aż" 300 osób. Ale na wieży kościoła znajdowały się serwery. I w grudniu 2007 roku zorganizowaliśmy pierwszą transmisję.

Warto tworzyć specjalny przekaz dla internautów?

Zauważ, że internauci, którzy tworzą własne strony, piszą blogi, programy, to jest bardzo fajna, kreatywna grupa odbiorców. Tylko z jakiegoś względu ta duża grupa omija teatr. Uważają, że teatr to coś zatęchłego, zakurzonego. Czują, że teatr to przykry obowiązek.

A tak nie jest?

Trochę jest. Zresztą w wielu miejscach w Polsce, w wielu miastach – zasłużenie. To tak jak z polską służbą zdrowia. Wiadomo, że są dobre szpitale, ale człowiek najczęściej trafia do tych gorszych. I na podstawie jednego przykrego doświadczenia wyrabia sobie opinię o całym systemie. Tak samo jest z teatrem. Ludzie go nie czują. Mówią sobie: „Dziwne, może mnie to dotyczy, ale w sumie mnie to nie dotyczy. Ani to jest uczciwe, ani to jest ciekawe. Ale przyjdę. Raz w roku. Wezmę dzieci i przyjdę”.

Bo mówią, że do teatru trzeba chodzić.

To, że tak mówią, jest związane z tym, iż od lat ludzie pracowali na to, aby teatr miał taką rangę. Trzeba zdawać sobie sprawę, że wiele teatrów po prostu konsumuje to w tej chwili. Największy problem z tym będą mieć ludzie, którzy wejdą do zawodu za dwadzieścia, trzydzieści lat. Będą musieli przekonać widza, że teatr jednak jest OK, a to fatalna pozycja.

Jaki jest dzisiejszy teatr?

Dzisiejszy teatr – w większości – próbuje przekonać widza, że - po pierwsze - jest fajny; po drugie, że przeczytał wystarczającą ilość książek; po trzecie, że ma prawo nic nie wiedzieć, bo taka jest rzeczywistość i taki jest dyskurs; oraz po czwarte, że wszyscy jesteśmy tacy sami i mamy takie same potrzeby. To fatalny stan. I stąd próby znalezienia czegoś innego. Takiego jak teatr internetowy.

Na czym polega teatr internetowy?

Tak naprawdę nie polega to na przeniesieniu teatru do internetu. Teatr najlepiej funkcjonuje w przestrzeni bezpośredniego kontaktu. Polega on na wywierceniu dziur w sali teatralnej i wpuszczeniu do środka kamer internetowych. Staramy się stworzyć specjalną lożę dla internautów.

Pierwszy internetowy projekt to „Odpoczywanie”.

Tak. Internauci brali udział w spektaklu. W jego trakcie wpisywali słowa na czacie, wrzucając słowa w przestrzeń spektaklu. Internauci mieli bardzo duży wpływ na to, jaki jest wydźwięk całości. To był rodzaj aktu odwagi. Proszę bardzo, teraz możecie zrobić, co chcecie. Wpuszczamy Was do środka.

Wszystko się udało?


Mieliśmy różne przygody, które pokazywały, że internet prowokuje do prowokacji. Ktoś kilkakrotnie próbował zakłócić przebieg spektaklu, ale, co ciekawe, inni internauci reagowali na to. Po pierwszej transmisji osoba operująca czatem, znana internautka kryjąca się pod nickiem Lotta, podtrzymała dyskusję, która wywiązała się po spektaklu. To było niesamowite. Internauci chcieli pozostać na czacie i porozmawiać o tym, co właśnie zobaczyli. Ludzie opuścili już teatr, a internauci zostali. Widzieli, że ich słowa nadal wyświetlają się w przestrzeni teatru. Co więcej - widzieli, że ich słowa nie pojawiają się wyłącznie na ekranie komputera, ale przyjmują formę materialną, są widzialne. I to jest właśnie sens internetowego teatru. To próba wrzucenia wrażliwości na ludzką uwagę, które istnieje w internecie, do teatru. Internet jest idealnym miejscem na teatralność. Możemy w nim wykreować rzeczywistość, po czym ją porzucić. Nie zrastamy się z maską.

Myślisz, że teatr rewolucjonizuje się? Dostosowuje do współczesności?


Teatr nie powinien gonić za współczesnością. Powinien jedynie sięgać po wszystkie istniejące narzędzia komunikacji, by pokazać drugie dno. Teatr ma zetrzeć wierzchnią warstwę i dokopać się do istoty rzeczy. Dlatego właśnie ważne jest, aby dziś sięgać po nowe media. Teatr powinien być wrażliwy na to, jak ludzie się komunikują. Zresztą, tradycja dodawania nowych mediów do tradycyjnego teatru w Polsce, jest długa. Sięga czasów Wyspiańskiego. Wyspiański, kiedy pojechał do Paryża i zobaczył film w kinie, natychmiast postanowił włączyć do spektaklu projekcje filmowe. Pierwszym takim spektaklem, być może pierwszym na świecie, był Protesilas i Laodamia.

Czy Antoine Artaud, któremu poświęciłeś swoją sztukę, zachwyciłby się Internetem i współczesnym społeczeństwem?


Jeżeli słyszymy to, co mówił do nas Artaud, trzeba bardzo wyraźnie powiedzieć, że jego proroctwa spełniły się.

Jakie to proroctwa?


Dotyczące wykorzenienia. Wytracenia żywotnych sił, energii, które znajdują się w naszym dziedzictwie kulturowym. Niedostrzeżenia szans, możliwości i potencjału w innych kulturach i cywilizacjach. Cywilizacja europejska sama montuje sobie pod sobą dynamit i zabija swoje DNA. Artaud uważał, że zamykamy oczy na to, że gesty, które wykonujemy, są puste. Pozwalamy, by były puste. Nie sięgamy po to, co istotne, bo to nas przeraża, wprawia w osłupienie. Zamiast tego okrążamy te tematy, budujemy sobie obiekty zastępcze, łagodzimy rzeczywistość. Wmawiamy sobie, że jest dobrze, nie pytając, co to znaczy „dobrze”. Artaud twierdził, że nasza cywilizacja się rozsypuje i już niedługo nie będziemy mogli siebie odtworzyć. Od czasów Artaud ten proces się tylko posunął. Jesteśmy straszliwie, koszmarnie wykorzenieni. Tyle rzeczy przyswajamy w procesie edukacji i nie myślimy, że ta edukacja jest pewnego rodzaju przymusem. Traktujemy to jako konieczność, aby osiągnąć jakiś cel. Ale nikt właściwie nie potrafi powiedzieć, czemu miałoby to służyć. Nikt nie wie, na czym polega dobry, właściwy rozwój.

Człowiek nie wie, czego chce?


Zróbmy eksperyment. Wyjdźmy z tej kawiarni na środek Nowego Światu i zapytajmy przechodniów, co musiałoby się wydarzyć, aby najbliższe pięćdziesiąt lat było udane. Wątpię, aby wiele osób potrafiło odpowiedzieć, czego by chciało. Wydarzyły się rzeczy, o których mówił Artaud, ba - poszły nawet kilka kroków dalej. Myślę więc, że Artaud czułby się fatalnie w dzisiejszej rzeczywistości. Może wpadłby w ręce jakiegoś alternatywnego medium, które zrobiłoby z niego jednosezonowe, telewizyjne show. Może ktoś zrobiłby o tym potem film dokumentalny i ze dwie książki by powstały.

Ale czy nie jest tak, że dopiero dzisiejsze społeczeństwo może odkryć, poznać i zrozumieć Artaud?


Odkryć – tak. Z taką siłą, intensywnością, z jaką Artaud chciał być odkryty. W eksplozji. Ale jeśli chodzi o zdolność do refleksji, to myślę, że nie jesteśmy na tych falach. Nie potrafimy zaglądać tam, gdzie Artaud. Potrzebujemy jakiegoś wstrząsu. Artaud zmieniał rzeczywistość poprzez mówienie. Ludzie traktujący poważnie praktyki duchowe znają to dobrze. Tak samo ludzie zajmujący się polityką – znają doświadczenie zmieniania ludzkich emocji przez mówienie. Ale teatr, zwłaszcza teatr Artaud, mówi o czymś więcej niż manipulacji. My, dziś, jesteśmy skłonni do słuchania wyłącznie tego, co nam bliskie. Koncentrujemy się na krótkich historiach, nie zaglądając głębiej. Jesteśmy przyczajeni, a Artaud namawia do odwagi. I to nie odwagi, by pójść na wojenkę, ale by zajrzeć głęboko w siebie i zbadać nasze najdalsze otchłanie. To w nas kryje się kosmos do zbadania. Wydaje się, że dziś jesteśmy coraz dalej od tego stanu. Nie mamy bowiem pojęcia, co jest dla nas dobre.

Tak jak lekarze, którzy leczyli Artaud w zakładzie psychiatrycznym?


W momencie, kiedy Artaud zostaje zamknięty w szpitalu psychiatrycznym, a jego leczeniem zajmuje się specjalista od surrealistów, wszystkim się wydaje, że wyświadczają mu przysługę, że mu pomagają, że go leczą. Równocześnie znajdowało się wokół niego grono ludzi, którzy byli w stanie usłyszeć to, co nie było chorobą i co mogło przepaść. Tak jak stało się z tekstami Norwida. Teksty Norwida uległy selekcji sióstr zakonnych, które prowadziły przytułek, w którym Norwid zmarł. Takiego mamy Norwida, o jakim zadecydowały siostrzyczki. Artaud miał trochę więcej szczęścia. Ten wariat wariujący w domu wariatów był cały czas w polu widzenia. A było to, zdaje się, możliwe dzięki temu, że tamto społeczeństwo, społeczeństwo międzywojnia, było przyzwyczajone do brania spraw we własne ręce. To był moment bardzo istotny dla ukształtowania miejsca, w którym my teraz jesteśmy.

Czemu?

Wszystko, co następowało i następuje po tym czasie, jest tylko modyfikacją. Warto jest wracać do tamtych czasów, by odnaleźć pierwsze impulsy, które stały za zaśmieceniem świata tą straszną ilością przedmiotów. Te impulsy, wydawało się, były jak najbardziej słuszne i nam bliskie. Ale dziś zagracenie jest koszmarne. Te tony wynalazków, które ktoś produkuje, ktoś musi opchnąć, ktoś kupić. Niedługo nie będziemy mogli się wydostać spod tej sterty śmieci.

Uważasz, że otaczają nas same fikcyjne potrzeby?

Sęk w tym, że nie wiadomo już, które są prawdziwe, a które są fikcyjne. Każda zbiorowość, wspólnota ma swoje checkpointy. Dojeżdżamy do świąt Bożego Narodzenia, są święta, jeżeli wszystko jest w porządku, to wszyscy się spotykają przy stole, wszyscy mają co jeść i jeszcze jest tyle, że starczy na zaproszenie niespodziewanego gościa. To jeden przykład. Drugi: kończę studia, zarabiam mało w swoim zawodzie, ale się w nim spełniam, moi rodzice są ze mnie dumni, moja dziewczyna także, ja jestem dumny z tego, co ona robi. Społeczeństwo mnie podziwia, bo nie zarabiam dużo pieniędzy, ale pracuje nad kanałami jonowymi, które sprawią, że Polska pójdzie w górę w rankingach państw rozwiniętych. Sami tworzymy sobie jakieś specjalne punkty, do których chcemy dążyć. Ale cały czas szukamy tego piątego elementu. Tego jednego zagubionego kamyka, który pozwoli nam wszystkie elementy powiązać w całość. Stworzyć uniwersalną koncepcję rodem z Matrixa. Odnaleźć kod Leonarda da Vinci, który jest jedyną brakującą formułą do tego, by wszystkie sprawy wyszły na jaw i nabrały sensu. Nie przypadkowo nawiązuje tu do sztuki filmowej. Film, podobnie jak teatr, próbuje odnaleźć ten brakujący element.

Czy istnieje miejsce, do którego mogę przyjść, by dowiedzieć się, jak dobrze żyć?


Do tego służy teatr. Po to człowiek przychodzi do teatru. Może nie deklaruje tego na wejściu, ale kiedy ludzie przychodzą do teatru, mają poczucie, że odkrywa się przed nimi przestrzeń, w której na co dzień nie mieszkają.

Czujesz się opętany przez Artaud\'a?

Nie, raczej nie. Ale nie ukrywam, że ta postać jest dla mnie bardzo istotna. Kiedy pierwszy raz zetknąłem się z jego tekstami, miałem przeczucie, że to, co w nich mówił, jest mi bardzo bliskie. Dopiero później miałem okazję, by sprawdzić, jaka jest teatralna skuteczność tych tekstów. Ale to nie jest tylko kwestia Artaud\'a, a raczej o wiele szerszego powinowactwa. Tak samo, jak Artaud, są mi bliscy Grotowski, Kantor, Kafka. To jest pewna dynastia proroków, którzy przewidzieli naszą rzeczywistość. Naszą planszę, na której jesteśmy. Wszyscy ci panowie odwoływali się do prawdziwości przekazu oraz autentyczności i radykalności doświadczenia. I poszukiwanie tej prawdy może człowiekiem zawładnąć. Szczególnie, gdy żyje w rzeczywistości, która dostarcza tak mało okazji do tego, by używać pełni intelektu i rozwijać duchowe skrzydła. Funkcjonujemy w rzeczywistości średniej, mało rokującej na przyszłość, schyłkowej, na świecie, który musi się jakoś dotoczyć jeszcze te dwieście lat, by się wreszcie skończył. Oczywiście, mamy momenty wzloty, kiedy mówimy pięknie o sobie i o świecie. Ale częściej zanurzamy się w mentalnej otyłości. Człowiek, choć ma coraz więcej czasu, zaczyna kostnieć, robi się coraz mniej wrażliwy. Jesteśmy teraz na ciemnej, mrocznej stronie.

Fascynujesz się starożytną kulturą grecką. W greckich polis obowiązywała arystotelesowska zasada, że dobre życie to życie dla dobra wspólnego. Może jednak nie wszystko stracone?


Taka sytuacja jest dla nas wymarzona. Ale od pewnego momentu poziom rozwibrowania i poziom, na którym cały czas nam się wydawało, że będzie to życie publiczne w tym wolnym kraju się odbywało, z roku na rok jest coraz niższy. Ten poziom niemiłosiernie jedzie w dół. Jak się patrzy na tych pajaców w telewizorze, to jest niewiarygodne. Jeśli przypomnieć sobie pewien rodzaj klasy koniecznej do funkcjonowanie w życiu publicznym i to, co się z tą klasą stało - mam na myśli kompletną degradację – trudno w to wszystko uwierzyć. To tak, jakby chirurg przed operacją nie umył rąk. Oczywiście może się udać przez lata nikogo nie wykończyć, ale zmniejsza poczucie bezpieczeństwa. To nie jest rzeczywistość, do której jesteśmy przygotowani, o której się uczymy. Mówią, że starożytna Grecja jest kolebką cywilizacji. Powtarzamy to jak mantrę. Ale czy ktoś się w tej cywilizacji kolebał?

Czy warto jest wracać do historii, myśli sprzed dwóch tysięcy lat?


Każde społeczeństwo, w różnych etapach rozwoju cywilizacji, musi sobie znaleźć jakieś kontrapunkty. Myślę, że nam dziś ta starożytna Grecja jest bardzo potrzebna. Mamy dziś tak strasznie dużo różnych zabawek, że zupełnie nie wiemy, co z nimi robić. Być może powinniśmy zacząć od początku. Znaleźć nasze DNA. W Grecji bardzo duży wysiłek położony został na to, żeby to, co ludzie mają wspólnie, było naprawdę wspólne. Nie ogólnodostępne, ale wspólne. Powinniśmy szczególnie chronić to, co wspólne. Naszą agorę. Powinniśmy powstrzymywać się przed zagarnięciem tego, co wspólne. Tak samo w teatrze. Bardzo dużo ludzi siedzi bardzo blisko siebie. To doświadczenie fizyczne i duchowe. Siła kultury greckiej brała się z radości odkrycia tego, że stworzenie wspólnej płaszczyzny daje realną szansę rozwoju. Mówię o wydzieleniu pustej, przestrzeni, w której istnieją klarowne zasady współżycia, do której każdy może wejść i coś powiedzieć. Jak w teatrze. Są widzowie, są aktorzy, jedni pojawiają się na scenie, inni z niej schodzą. Wszystkich łączy umiejętność słuchania, czyli która jest jedną z najbardziej podstawowych umiejętności niezbędnych w demokracji. My ją już kompletnie zatraciliśmy. Nie potrafimy skupić się na zdaniu wielokrotnie złożonym. Raczej przyzwyczailiśmy się do tego, że ten kto mówi, dostarcza nam pod sam nos prosty, krótki komunikat. Przyjmujemy go z pewnym pobłażaniem, mając przeświadczenie, że może to być lipa.

Czego człowiek potrzebuje do szczęścia?


Dziś chyba już niewiele. Zależy jak zdefiniujemy szczęście. Chodzi o to, żeby lepiej żyć na świecie. A co to znaczy lepiej? Rozmawiałem kiedyś z kierowcą busa w Indiach. Zapytałem go, dlaczego ludzie w Indiach przechodzą na chrześcijaństwo. Odpowiedział, że nie mogą pogodzić się ze światopoglądem, który dopuszcza istnieje biedy i biednych ludzi. Hinduizm tłumaczy świat w ten sposób, że każdy z nas ląduje w tym miejscu, na jakie zasłużył. Ludzie, którzy nie mogą się z tym pogodzić, szukają przestrzeni duchowej, w której coś z tą rzeczywistością można zrobić. Kultura zachodnia mówi z kolei, że to nie jest dobrze, że człowiek w Indiach umiera na ulicy. To pewien rodzaj duchowego otwarcia oczu. To, według mnie, znaczy lepiej. Moglibyśmy żyć pełniej, mieć poczucie, że nasze życie ma sens. W Polsce szczególnie dobrze widać, w jak potworny sposób marnuje się ludzką energię, wrażliwość i talent.

Co masz na myśli?


Zobacz, jaka jest nasza edukacja. Przychodzi osiemset osób na egzaminy. Są gorący, rozpaleni do czerwoności i natychmiast dowiadują się, że to jest już tyle, koniec, że mają nauczyć się wyraźnie mówić, że mają być ładni, że nie jest łatwo na rynku, że bezrobocie, kariera. Młodzi ludzie, którzy wchodzą w dorosłe życie, powinni być napędzani do działania. A oni, zamiast tego, są kastrowani. Profesorowie uczą, że tak naprawdę to nie ma co szukać, tylko trzeba być sprytnym, cwanym, mieć sposób, działać szybko. I ty mi tutaj nie wymyślaj, kochany. Nasz kraj jest w takim dziwnym momencie, że jak już do czegoś dojdziemy, to się okopujemy, barykadujemy. O nic nam nie chodzi, wszystko jest skończone, doszliśmy do ściany, a teraz wypada już tylko doczekać do emerytury. Zdaje się, że to kwestia pokoleniowa. Jesteśmy pokoleniem przełomu, transformacji. Patrzymy na plecy naszych starszych kolegów, mentorów. Pokolenie lat osiemdziesiątych jest jakby zawieszone. Nie wie, co robić. Ani wyjechać za granicę, ani zostać w Polsce.

Mówisz o straconym pokoleniu?


Nie lubię tego określenia. To pokolenie nie jest stracone. Odciśnie swoje piętno na rzeczywistości dopiero za 15-20 lat. Czuję, że obecnie jest taki moment, że tracimy wiarę. Nie możemy zaprzepaścić resztek dorobku, który otrzymaliśmy, wychowując się w nieco innej rzeczywistości. Czuję, jak wspólne wartości z dnia na dzień się dewaluują. Bo dziś nie wiadomo już, czy istnieje ponadindywidualny system wartości. Poza tym, że coś mi się podoba lub nie podoba, niewiele więcej jest. Ale ostateczna rozgrywka dopiero przed nami. Zobaczymy, jak będzie.



Maciej Kawiński
Wprost 34/11
24 sierpnia 2011
Portrety
Paweł Passini