Patostream

Patostreamerów, czyli performerów nadających z melin la Andy Warhol, powyłapywano i mają bana na performowanie, ale nic w przyrodzie nie ginie, można doświadczyć czegoś podobnego w Starym Teatrze w Krakowie: multimedialnej transmisji na żywo z miejsca w stanie zejścia. "Królestwo" von Triera to był serial o szpitalu, gdzie szpital był "chorszy" od swoich pacjentów, "Królestwo" w Starym Teatrze jest serialem, jeśli można tak powiedzieć, jednoipółodcinkowym o Starym Teatrze, gdzie teatr jest bardziej chory od swoich aktorów. "Rok z życia codziennego w Europie Środkowo-Wschodniej", pierwszy spektakl po "odzysku", w odzyskanej instytucji, nie był rozliczeniem z traumą tego miejsca. "Królestwo" jest!

O czym jest ten spektakl - że o sobie samym - wiadomo od razu. Aktor zatrudniony przez byłego dyrektora powiada to właśnie: że jest zatrudniony przez byłego dyrektora. I że starsi koledzy, bardziej doświadczeni, to kwiat lekarstwa duńskiego. Na widowni wybuchają śmieszki zrozumienia i możemy jechać dalej. Znacie te rozkosze mowy aluzyjnej. Spektakl jest z kluczem, z wielkim pękiem kluczy. Lekarze von Triera to aktorzy Brzyka, zespół lekarski to zespół aktorski, a konsylium lekarskie to jest rada artystyczna, wszystko jak w realu. Budynek gra siebie jeszcze bardziej niż aktorzy.

Gdyby nad tym przedstawieniem wyryć jakieś krótkie motto jak nad Teatrem Polskim w Poznaniu, byłoby to "Stary - sobie".

Brzyk miał dobry pomysł, jak ograć to miejsce i jego załogę: dopieszczając. Artyści lubią o sobie, bowiem przeczuwają, że w rzeczywistości to w ogóle o nich chodzi. Może, nie wiem! Wiem tylko tyle, że aktora trzeba kupić, by ci dobrze zagrał. I ten duży skład spektaklu gra mu fantastycznie, takie tam lowe odchodzi twórców i odtwórców. Dostają, co chcieli, i się rewanżują. Widać, że mieli zabawę w procesie tworzenia, a teraz mają zabawę w procesie eksploatacji - że najzwyczajniej lubią grać ten spektakl. Oni bawią się najlepiej jak u Wesa Andersona. Chciałem zobaczyć zespół Starego pogłaskany, doceniony, sam to robiłem, na ile umiałem, i teraz odczuwam ulgę: już dobrze, all is right in the jungle, więc teraz, kochani - oklep!

Schwarzcharakter operacji siedział na widowni theatrum anatomicum i ponoć się cieszył, że ogląda się na stole. Pan ordynator. On jest tym klockiem, dzięki któremu całe królestwo się obecnie trzyma. Ministrowi zdrowia ordynator nie pasuje i lekarzom nie pasuje, i pacjentom nie pasuje - to razem pasuje wszystkim. Wszystkim pasuje tyle, o ile. "Ja nie mam nic, ty nie masz nic, on nie ma nic - to razem mamy właśnie tyle, w sam raz tyle, żeby założyć wielką fabrykę" (Reymont, Ziemia obiecana). Lub prowadzić wielki szpital. Na tym polega demokracja, że nie pasi nikomu, ale zamiast wojny, mamy prowizorki, paradoksalnie - konstrukcje najtrwalsze.

Miejscem akcji jest oddział neurochirurgiczny i to się zgadza, bo spektakl wygląda jak po lobotomii. Snuje się po korytarzach, coś bredzi pod nosem, sam już nie wie, co chce, a w końcu leje pod siebie. Jak prawdziwy patostreamer. Najzdrowsza w tym wszystkim jest załoga pomocnicza. Anna Dymna w roli "Instrukcji dla pań sprzątających", Krzysztof Globisz w roli pielęgniarza.

Ten poziom energii nawet mi pasuje. WRESZCIE NIC SIĘ NIE DZIEJE. Po burzy i naporze pod dyrekcją Klaty, po pożarze i potopie pod wicedyrekcją Polewki, mamy wreszcie święty spokój pod dyrekcją Rady. Jakby Stary Teatr zmienił się w akwarium lub w życie poczęte - wszystko rusza się powoli, jest przyjemnie wytłumione, niedoświetlone i w temperaturze ciała, tak sobie przepływa od ścianki do ścianki. Niby już luty, a to dopiero druga premiera sezonu. Ja to rozumiem! Każdy chce odpocząć. Wracamy do łona i czekamy na wybory.

Narodowy Stary Teatr nie bez powodu ma za patrona wybitną aktorkę. Nie Konrada Swinarskiego, nie Andrzeja Wajdę, nie Jerzego Jarockiego, nie Krystiana Lupę i nie Jana Klatę. Reżyser raz jest ten, raz nie, a zespół jest zawsze ten. Aktorzy przychodzą do zespołu, odchodzą z zespołu, a zespół istnieje.

W tej inscenizacji serialu Larsa von Triera widać, że rządzą aktorzy, bo jest ich aż tylu. Chodziło o to, żeby grali wszyscy lub możliwie dużo wszystkich, bo są mocno wyposzczeni poprzednim sezonem, głodni prób, głodni spektakli. Tylko że jak wszyscy grają, to mają mało do grania. Logiczne. Każdy coś powie, lecz niewiele tego będzie. Należy wypośrodkować: każdemu coś dać, by zagrał, ale nie za wiele, żeby przedstawienie miało kiedyś jakiś koniec niepolegający na śmierci widowni. To może tłumaczy, czemu tyle rzeczy dzieje się tu naraz: na balkonach, korytarzach, w garderobach i w bufecie, w poczekalni, w hallu, w kuchni, na klatce schodowej i czasem na scenie. Na scenie ze trzy przestrzenie, a jeszcze kamera lata po backstage'u. W ten sposób zgęszczamy i wychodzi samo gęste. Jest wrażenie spektaklu dyplomowego w szkole teatralnej, gdzie również każdy ma mieć szansę się pokazać. Ten sam reżyser robił już ten sam scenariusz jako spektakl dyplomowy - na oddziale zamiejscowym.

Spektakl jest wszechstronny, idzie w każdą stronę naraz, łapie wszystkie sroki za wszystkie ogony i byka za oba rogi. Cierpi na syndrom, który zdiagnozował cesarz Austro-Węgier w przedstawieniu "Amadeusz": too many notes. Tak powiedział Mozartowi, że no, ładnie, pięknie, ale za dużo dobrego. W "Królestwie" Brzyka też za dużo jest wszystkiego, za dużo wątków, za dużo aktorów, za dużo "rozwiązań". Remigiusz Brzyk nie jest nieznany z potoku pomysłów, innymi słowy: jest z niego znany, z ostrej pomysłozy.

Estetycznie mamy remiks "Akropolis" i "Hamleta", starych spektakli Starego robionych na dużej scenie przy użyciu prądu. Dzieła sztuki wcale nie są nieporównywalne. W bieżącej ofercie "Rok z życia..." jest dużo lepszy z racji scenariusza, najmniej docenianej składowej spektaklu. "Zrobić" jest najłatwiej, najtrudniej - napisać.

Radosław Krzyżowski znowu gra "na wkurwie", ma kolejną w dorobku rolę "dumnego i wściekłego" lub "wściekłego byka", rolę samca alfa (por. Wróg ludu, Triumf woli, Szewcy - tu samicy alfa, Wesele, Masara, nawet w serialu Alf zagrałby Alfa). To już zakrawa na aktorstwo, za przeproszeniem, charakterystyczne. Za to Urszula Kiebzak jest totalną diwą, aktoressą narodową - tylko ona tak umiera, w takim full mejkapie, z takim demonicznym śmiechem! Jest jak przegięty zapach z przegiętego sklepu. Należę do jej niszowego fandomu, jaram się od dawna i donoszę współfanom, że nasza idolka jest w totalnej formie. Niech Was nie martwi ten toczek z bandaży (por. Alexander McQueen, Voss) - to tylko dla roli.

Mama mnie zabije za to, co zaraz napiszę, ale o słodkim finale, gdy Anna Dymna i Krzysztof Globisz ciepłymi głosami mruczą o ostatnim tańcu, nie myślę inaczej, jak o wyciskaczu braw.



Maciej Stroiński
Przekrój online
1 marca 2019
Spektakle
Królestwo
Portrety
Remigiusz Brzyk