Październik, 2019 (2)

Jest w nas potrzeba dobroci i miłości, ale okoliczności zewnętrzne powodują, że zło triumfuje, dlaczego? Budzące się człowieczeństwo, sprawiedliwość i poszukiwanie prawdy ma groźnych przeciwników: powszechną demoralizację, znieczulicę, zapiekłą mściwość, nienawiść, prowincjonalny klerykalizm... „Boże ciało" to świetny film Jana Komasy, niejednoznaczny i nie do końca dopowiedziany (chwała reżyserowi za to!), w dodatku znakomicie grany przez Bielenię, Konieczną, Rycembel, Simlata, Kurzaj i innych. (18.10)
***


Artystyczne napięcie między matką i córką czuło się cały czas, ale w pewnym momencie zaiskrzyło niezwykle: Kasia przepięknie zaśpiewała dla mamy „Je suis malade", a Bożena odpowiedziała „Akordeonistą" (z repertuaru Edith Piaf), wznosząc się na wyżyny kunsztu wokalnego – obie artystki były serdecznie i prawdziwie wzruszone. Wieczór Bożeny Zawiślak-Dolny w Operze Krakowskiej dostarczył niezapomnianych wrażeń: były songi z musicali („Skrzypek na Dachu", „Człowiek z La Manchy"), dużo Weilla i Brela, piosenki różne, bo i krakowskie, i przedwojenne i powojenne szlagiery, było też jedno operowe przypomnienie – z wydanego przez bohaterkę wieczoru albumu – arii kończącej „Kopciuszka" Rossiniego. Ale przede wszystkim była niezapomniana atmosfera, którą wykreowali wszyscy i która udzieliła się wszystkim: artystom, publiczności, prowadzącym wieczór Bogusławowi Nowakowi i Józefowi (Żukowi) Opalskiemu. (19.10)

***

Wielkim plusem „Balladyny" w reżyserii Krzysztofa Pluskoty (Teatr STU) jest to, że aktorzy, ci bardziej doświadczeni i ci najmłodsi, znakomicie mówią wiersz Słowackiego, świetnie też nim dialogują – dawno nie słyszałem na naszych scenach takiej dbałości o rytm, dykcję i właściwe akcenty. Drażniły mnie natomiast częste zmiany konwencji grania bez wyraźnego uzasadnienia inscenizacyjnego: ot, teraz będzie śmiesznie, a teraz poważnie, bo aktorów poniosło(?), taki mają temperament(?), lepiej czują się w komedii, albo w tragedii(?). Tak to wyglądało, ale powód mojego rozdrażnienia prawdopodobnie leży we mnie i wynika z mojej uporczywej, dawno niemodnej, potrzeby szukania odpowiedzi: dlaczego tak? (20.10)
***

Niestrudzona Maria Anna (Masza) Potocka otworzyła dzisiaj w MOCAK-u aż 6 wystaw. Dwie z kręgu – umownie nazwijmy go – wojennej zagłady („II wojna światowa" oraz „Wymazać hańbę"), a pozostałe cztery to autorskie, luźno ze sobą powiązane, prezentacje artystów żyjących (Shinji Ogawa, Guido Casaretto), i dwóch nieżyjących (Wiesław Dymny, Mikołaj Smoczyński). Może całkowita, wręcz prowokacyjna, twórcza odrębność od powszechnie przyjętych kanonów uprawiania sztuki nakazywała Maszy zderzyć ich ze sobą, jednak wolałbym, aby te ekspozycje korespondowały ze sobą lub pozostawały w zamierzonej niezgodzie bardziej wyraziście, niechby i perfidnie, ale „gdy się nie ma co się lubi to się lubi co się ma". A „ma się" nie najgorzej, zainteresowanie ogromne, tłumy oglądaczy krążą po MOCAK-u, no i Dymny, który zaczyna być odkrywany na nowo, bo pasuje do naszego „popyrtanego" świata i do dzisiejszych „popyrtanych" prądów artystycznych. (24.10)
***

W południe spod palców Marka Tomaszewskiego popłynęły fortepianowe wariacje na temat naszego narodowego hymnu (w wersji przedmarszowej), Poloneza As-dur Fryderyka Chopina i Poloneza a-moll „Pożegnanie ojczyzny" Michała Ogińskiego, przecież 100 lat temu otworzył swoje podwoje Teatr Bagatela. A wieczorem, po kupieniu wejściówki, zasiadłem na widowni, żeby obejrzeć spektakl „Życie jest snem" Calderona w reżyserii jednego z najlepszych litewskich twórców teatru, Gintarasa Varnasa. Niby wszystko było w porządku: genialny tekst hiszpańskiego baroku, dobra reżyseria, świetna scenografia, zniewalająca muzyka, porządne aktorstwo, a przedtem porywający recital fortepianowy, fascynująca wystawa, podobno udana premiera na Scenie na Sarego „Śmierci pięknych saren", a jednak coś mi uwierało, jakiś smutek unosił się nad wszystkim, nie dopisali goście, nie wystrzelił szampan, szkoda, bo do następnej teatralnej „setki" (np. w „Ludowym") już nie dożyję, ale „Bagateli", Jackowi Schoenowi, zespołowi Teatru i jego pracownikom życzę jak najlepiej! (25.10)
***

Pochłonięte kryzysem miasto Gotham tonie w śmieciach, potem zaczyna płonąć, jego mieszkańcy uciekają w agresję, okrucieństwo, obojętność, a wtedy pojawia się Joker i zaczyna mordować, mszcząc się za własne nieudane życie, za upadek społeczeństwa. Cierpi na chorobę niepohamowanego śmiechu, chce zaistnieć jako komik, przebić się przez powszechną znieczulicę, zdobyć uznanie w czyichś oczach i na moment je zdobywa w oczach tłumu manifestantów, którzy podpalają samochody, występując, podobnie jak on, w błazeńskich maskach. Film Todda Phillipsa nie jest wybitny, ale przewrotny i gorzki, pogrążony w oparach szaleństwa, podobnie jak Joaquin Phoenix, genialny odtwórca tytułowej roli, bliski utraty zmysłów podczas jej kreowania z powodu drakońskiej diety odchudzającej, którą zmuszony był stosować, aby przekonywająco wcielić się w postać Jokera, ale było warto. (30.10)



Krzysztof Orzechowski
Dziennik Teatralny
31 października 2019