Pieczątki na kluskach
Obyś żył w ciekawych czasach. Ponoć gdy ktoś tak mówi, nie życzy nam dobrze, a raczej rzuca klątwę. W "Domu na granicy" niepowszedniość i historia staje bohaterom kluską w gardle. Nie wspominając o katafalkuTeatr Dramatyczny wystawia sztukę Sławomira Mrożka - jedną z tych, które śmieszą, ale do pewnego momentu; po nim już tylko zostajemy z ogłupiałą miną i śmiać już się nam nie chce. "Dom na granicy" w reż. Piotra Dąbrowskiego miał swoją premierę w lipcu ub.r., ale w nietypowej wersji: aktorzy zagrali go w języku esperanto, specjalnie dla gości Światowego Międzynarodowego Kongresu Esperanto. Po kilku miesiącach zespół Węgierki doszedł do wniosku, że szkoda ich pracy na dwa przedstawienia jedynie, postanowiono więc przygotować też polską wersję.
To spektakl, który - choć realizowany na dużej scenie - ma w sobie kameralność i prostotę. Nie ma w nim zbędnego przepychu, wydumanego anturażu, są proste, ale sugestywne rozwiązania. Jedynym inscenizacyjnym luksusem, ale sensownym - są multimedialne animacje. Ostatnio na scenie Węgierki wyjątkowo częste, co też może w pewnym momencie nużyć, ale w przypadku "Domu na granicy" - ciekawe, podkreślające absurd, w jakim przyszło żyć bohaterom spektaklu.
Oto pewna zwyczajna wielopokoleniowa rodzina egzystuje sobie w spokoju. Dzień wyznaczony rytuałami, pani domu jak spod igły, pan domu cokolwiek rozmamłany, teść jeszcze bardziej niż zięć, teściowa - starzejąca się z godnością, wrzaskliwe dzieci... Ale wszyscy wydają się zadowoleni. Obiad przy wspólnym stole, role wyznaczone, atmosfera nieco jak z reklamy - bowiem w tym sielankowym życiu sztuczności też trochę można znaleźć, ale to sztuczność jeszcze na poziomie swojskości.
Któregoś dnia w ów świat wkraczają dziwne postaci we frakach i melonikach - dyplomaci. Z informacją: przez dom ma przebiegać granica dwóch państw. Zaskoczeni domownicy, w sumie jednak spolegliwi, informację przyjmują ze stoickim spokojem: no trudno, może będzie nawet ciekawie? Byleby tylko podłogi nie porysowali. No i na początku może jest ciekawie, do chwili gdy nestorka rodu pada trupem, próbując wziąć coś z szafy. Okazuje się, że szafa jest już po drugiej stronie granicy, a że kobieta nie miała paszportu, to i do szafy zajrzała nielegalnie - została więc zastrzelona. Dyplomaci rozkładają ręce, domownicy zasmuceni, ale nadal spolegliwi, uczą się żyć na nowo we własnym domu. Polityczna, choć miała być eksterytorialna, jest więc teraz szafa, polityczne są pierożki i kluski, spożywane w strefie celnej (stół stoi akurat w miejscu, w którym umieszczono szlaban, każde podniesienie do ust łyżki opieczętowane jest przez strażników), w toalecie nieoczekiwanie przez okno wsuwa się lufa czołgu, a po domu poruszać się można już tylko z pomocą przepustek.
Wbrew pozorom opowieść Mrożka, choć przejaskrawiona, wcale nie jest wzięta z kosmosu. Historia - szczególnie na pograniczach, również tym naszym - zna takie przypadki: gospodarstwa dzielone przez granicę, bo tak zdecydowała wierchuszka, rodziny rozdarte na pół, mały człowiek w obliczu "wielkiej", bolesnej historii, ale też niuansów narodowościowych czy kulturowych.
"Dom na granicy" to rzecz o tym, jak ludzie ludziom fundują absurdy. O tym, jak czasem pragniemy zmiany i niepowszedniości, ale też o tym, jak to pragnienie może nas czasem zwieść na manowce. Jeden z głównych bohaterów żałuje w pewnym momencie, że jego kluski nie są po prostu zwyczajne, tylko muszą być - bo ktoś w górze o tym zdecydował - historyczne.
Spektakl ma kpiarski, nieco surrealistyczny klimat, sprzęgnięty z taką też muzyką. Nawet to, co groźne, tu podszyte jest groteską. Główni bohaterowie niby są zwyczajni, ale czasem przybierają nienaturalne wystudiowane pozy. W efekcie czasem można odnieść wrażenie, że to kukiełki z przylepionymi uśmiechami, z rezygnacją przyjmujące to, co im góra ześle i jak poruszy sznurkami. Ów kukiełkowy charakter podkreślają też zabawne animacje, jakby wprost spod ręki rysownika satyryka. Pokazują to, co się dzieje za drzwiami, za którymi debatują dyplomaci, a rodzina obserwuje przez dziurkę od klucza: dyplomaci - wcześniej pełni powagi i elokwencji, w zaciszu zmieniają swój wizerunek: alkohol, panienki, tańce na stołach. I przy okazji decydowanie o losach maluczkich.
Pochwalić trzeba aktorów - niemal wszyscy są charakterystyczni, dbają o detale, starają się wypełnić puste momenty w spektaklu drobnymi gestami. Żona (Agnieszka Możejko, wystylizowana na idealną panią domu z lat 50.), nawet gdy płacze nad trumną matki - strzela do dyplomatów oczami, poprawia włosy. Gospodarz domu (Piotr Półtorak) człapie klapkami, snując się z kąta w kąt. Teść (Marek Tyszkiewicz) kombinuje, jakby tu zdobyć jeszcze jedną kluskę z zagranicy i wyczynia zdegustowane miny nad stołem. Albo gdy kilkakrotnie próbuje zapalić świecę nad trumną żony, a świeca nie chce mu się zapalić.
Takie sceny zapadają w pamięć.
Teatr Dramatyczny, "Dom na granicy", najbliższe spektakle: czw., godz. 10, 19, sob.-niedz., godz. 18
Monika Zmijewska
Gazeta Wyborcza Białystok
22 lutego 2010