Pierwszy stopień do piekła

Monodram Krzysztofa Globisza trudno jednoznacznie zaklasyfikować. Czy to przypowiastka filozoficzna o dwóch naturach człowieka? Adaptacja szalonej powieści sprzed ponad stu lat? Czy to komedia, czy tragedia? Koszmar czy groteska? Nierozwiązywalnych pytań stawianych w najnowszym spektaklu Teatru Polonia jest znacznie więcej

Trudno w historii światowej literatury znaleźć równie wdzięczny temat na monodram, jak historia doktora Jekylla i pana Hyde. Daje aktorowi niespotykane możliwości, rozliczne szanse zaprezentowania się, wymagając przy tym od niego olbrzymich umiejętności scenicznych i charakterologicznych. Wszak ten typ spektaklu opiera się przede wszystkim na charyzmie bohatera, na tym, czy potrafi widownię zafascynować, wciągnąć w dialog, dyskretnie wprowadzić do specyficznej gry, którą musi z nią prowadzić.

Sztuka Jakuba Porcari, choć oparta na oryginalnym tekście Stevensona, poważnie zmienia rozkład akcentów w fabule. Narracja nie jest już snuta przez nazbyt nijakiego, dobrotliwego adwokata Uttersona, lecz przez samego pana Hyde. Scena niejednokrotnie staje się więc polem do wyładowania przez bohatera najgorszych emocji: gniewu, złości, pychy i nieopanowania. Gdzieś w spowitych ciemnością kątach sceny czai się niedopowiedziany strach. Zresztą sam Utterson w tej realizacji jest też jakby innym człowiekiem – głównym przeciwnikiem bohatera, o tradycyjnych cechach prawniczego szwarccharakteru. Ten chaos, stan obawy, potęgowany jest jeszcze przez odwrócony bieg wydarzeń – zaczynamy od epilogu, skacząc między wieloma minionymi zdarzeniami z podwójnego życia dr Jekylla.

Globiszowi i Porcariemu udało się w oprawie spektaklu połączyć niepołączalne. Minimalizm rekwizytów i scenografii zaryglowanego pokoiku w rezydencji dra Jekylla sprawia duszne, krępujące, wręcz klaustrofobiczne wrażenie. Jednocześnie wielki ekran, znajdujący się za plecami aktora, otwiera nam świat na zewnątrz, pozwala zajrzeć w strefy z tej zamkniętej ciemnicy – zdawałoby się – niedostępne. Trzeba przyznać, że ów „eksperyment teatralno-filmowy”, którym chwali się Teatr Polonia, udał się w pełni. Trudno wskazać drugi taki spektakl wystawiany na warszawskich scenach, w którym użycie filmowych scen dla skonstruowania i rozszerzenia akcji byłoby równie uzasadnione, jak i dobrze wykonane.

Kilka słów nadmienić trzeba również o samych tylko animacjach. To one dodają intrygującego smaczku całemu widowisku. Utrzymane w czarno-czerwonych barwach tworzą klimat balansujący na obrzeżach sennego koszmaru i groteskowej, czarnej komedii. Gwałtowne przeskoki scen, przyśpieszenia i spowolnienia, nietypowe ujęcia kamery, szczególna uwaga poświęcana detalom… Sceny te nie pozwalają się nudzić czy zatracać uwagę. A wszystko to uraczone doskonałą, dostosowaną do obrazu warstwą słowno-muzyczną. Gest co raz to gaszonych przez Uttersona papierosów jest w stanie zapaść w pamięć na długo. Całość zaś – zdecydowanie nie dla epileptyków oraz osób na takie sposoby nadwrażliwych.

Sam Globisz prezentuje się z jak najlepszej strony. Choć początkowo pewna maniera, z jaką postanowił zaprezentować pana Hyde może drażnić, jest to metoda w pełni uzasadniona – i widz szybko się do niej nie tylko przyzwyczaja, ale i uznaje ją za słuszną. Aktor nie waha się przy tym grać na emocjach publiczności – nieraz zwraca się do niej osobiście, balansując na cienkiej granicy między obrzydzeniem a współczuciem. Sposób chodzenia, mówienia, nerwowe tiki, słowne przyzwyczajenia, mimika – wszystko to konstruuje nie tylko dwójkę skrajnie odmiennych bohaterów, ale też i kilku innych, epizodycznych, uosabiających stany pomiędzy nimi pośrednie.

Jednak spektakl nie każdemu będzie się podobał. Stawia się tu wiele pytań – i to bynajmniej tych prostych – nie przedstawiając w zamian żadnej odpowiedzi, żadnej jednolitej diagnozy. Trudno nawet stwierdzić czy są to w istocie pytania o kondycję istoty ludzkiej… czy może raczej o charakter, kapryśność boskiego planu? Zarówno akcji, jak i wypowiadanym słowom często bliżej jest do teatru absurdu niż do egzystencjalno-filozoficznej opowieści. Groteska postaci, rozchwianie charakterów i z rezygnacją obwieszczane kontrowersyjne hipotezy, często skrajnie różne w swej wymowie z pewnością nie dadzą widzowi spokoju na długo po wyjściu z teatru. Widać w tym wręcz zahaczanie o elementy bliskie pojęciu teatralnego katharsis – trudno orzec czy zabieg ów był celowy, czy przypadkowy. Nic tu zresztą nie jest jednoznaczne.

Nie jest to więc sztuka, po której można by ot tak wstać – czy to by bić brawo, czy to by widownię w pośpiechu opuścić. Jekyll/Hyde wstrzymuje w miejscu. Nie ma jasnego początku, ani tym bardziej zakończenia. Pozostawia widza z olbrzymią dawką wątpliwości, nieuchwytnych domniemań. Jest otwartą formą, którą warto zobaczyć – jeśli tylko na taki zabieg jest się odpowiednio przygotowanym.



Marek Skrzetuski
Teatrakcje
29 października 2011
Spektakle
Jekyll/Hyde