Pływając pieskiem w próżni

Można by pomyśleć, że teatr, chyba najbardziej eklektyczna i żywa ze sztuk, miejsce gdzie dzieło staje się przed widzem i działać może na wszystkie jego zmysły, będzie idealnym medium dla twórcy poruszającego temat koloru.

Sam Grzegorz Jaremko po niezwykle udanym Woyzecku w TR Warszawa, zdawał się być twórcą stworzonym do poruszenia owej tematyki i do przełożenia na scenę książki Chroma: A book of colours Dereka Jarmana. Tak mi się zresztą wydawało, gdy przeczytałam opis sztuki na stronie Teatru Studio.

Czytamy tam, że '' Chcemy [...] wkroczyć w pustkę, zanurzyć się w błękit. „Chroma" to kosmiczna podróż w poszukiwaniu utopii. W jej trakcie testujemy eskapistyczne strategie. [...] Poszukujemy doświadczeń poza obrazem, zwracając się w stronę dotyku i intymności. Zanurzając się w kolor, odkrywamy chromoseksualność. ''

Rzeczywistość okazałaby się dojmująco rozczarowująca, gdyby nie wolontariusze z akcji „Zaadoptuj Pszczołę" częstujący ponczem przed wejściem do Studia – dzięki nim spektakl Jaremki był jedynie nudny i pozbawiony wszelkiej żywotności. O ile opis pochłania i roznieca w nas ciekawość doznań, to sama sztuka – już niekoniecznie. Nie jest to jeden z tych spektakli, w których zwyczajnie nie ma sensu ani treści. Nie, jest treść, jest też sens, który zawieruszył się pewnie gdzieś we foyer, w drodze na scenę. Jednak w obliczu ogromnej potencji środków teatralnych i możliwości działania na widza światłem, kolorem(sic!), dźwiękiem, nawet zapachem, cały ten biedny sens sprowadzony został do pustej i marnej formy. Chroma widza właściwie w ogóle nie porusza, a już na pewno nie wprowadza go w świat chromoseksualności. Żeby nie być gołosłownym - kolor w spektaklu sprowadza się do dwóch barw. I stroboskopu, po raz enty, ale to się nie liczy.

Można oczywiście bronić spektakl standardowym argumentem – jeśli się Chromy nie czytało, nie wiedziało nic o Jarmanie i jego filmach, nie widziało jego Blue, nie zrozumiało się. Być może. Być może wtedy idea umknęła. Wymknęła się razem z atencją, kiedy obietnica różnorakich doznań jeszcze nie została spełniona, a już minęło 20 minut. I nic, żadnej sensualności, nie mówiąc o katharsis. Do wszystkich, którzy bronią się tym argumentem: teatr nie jest miejscem realizacji literatury, odtwarzania życiorysów, odgrywania filmów. Teatr czerpie i przetwarza, jako autonomiczne dzieło sztuki nie powinien wymagać dogłębnej znajomości tego, z czego wyrósł pomysł reżysera. Znajomość dzieła przedstawianego w teatrze daje okazję do obserwowania oderwania tekstu od autora i przetworzenia go w cudzych rękach, oglądania transformacji. Może prowadzić do zdziwienia albo podziwu, nierzadko gniewu. A jednak ma za zadanie rezonować z widzem, a nie wszczynać zawiłą polemikę wykluczającą widza.

Jeśli teatr czerpie z innych dziedzin niż dramat, musi szczególnie wykazać się w nadaniu nowej formy. A forma Chromy była nijaka, temat tak emocjonalny potraktowała beznamiętnie. Wielu twórców fetyszyzowało kolor – Ives Klein w swoich Błękitach, James Turell w świetlno-chromatycznych instalacjach. Nie znaczy to oczywiście, że oczekiwałam od Jaremki podążenia tymi śladami, ani też że oczekuję powszechnych zachwytów nad monochromatycznymi płótnami. Oczekuję natomiast od twórcy, że podejdzie do swego dzieła z pewną dozą erotyzmu (tak jak czynił to na przykład Klein, którym, swoją drogą, Jarman się fascynował), podejmie próbę uwiedzenia widza, szczególnie jeśli na warsztat bierze taki temat jak kolor i obiecuje silne doznania.

Wszystkim twórcom, którzy zanadto zawinęli się w kokon intelektualizmu i „głębi" chciałabym przypomnieć słowa Susan Sontag, która radziła odejście od hermeneutyki na rzecz erotyki literatury.

Zanurzcie się!



Matylda Elson
Dziennik Teatralny Warszawa
5 sierpnia 2020
Spektakle
Chroma
Portrety
Grzegorz Jaremko