Po premierze "Cyrulika sewilskiego" Opery Bałtyckiej

Kilkuminutową owacją na stojąco zakończyła się w piątkowy wieczór premiera "Cyrulika sewilskiego" - jednej z najsłynniejszych oper Gioacchina Rossiniego w Operze Bałtyckiej w Gdańsku. Kierownictwo muzyczne nad dziełem objął Maestro José Maria Florncio, a reżyserii podjął się Paweł Szkotak. Wydawać by się mogło, że w tak znakomitym gronie sukces jest gwarantowany...

I faktycznie wiele osób i czynników na ten sukces pracowało. Przyciąga już oczywiście sam tytuł - można powiedzieć, że to wręcz operowy szlagier. "Cyrulik sewilski" należy wszak do czołówki najpopularniejszych oper świata i jest jednym z najczęściej wystawianych dzieł tego gatunku.

Ta włoska opera buffa napisana w dwóch aktach w 1816 roku miała swoją prapremierę w rzymskim Teatro Argentina. Libretto, napisane przez Cesarego Sterbiniego, oparte jest na znanej sztuce teatralnej Pierre'a Beaumarchais'go pod tym samym tytułem. Od tamtej pory "Cyrulika..." wystawia się rokrocznie na największych scenach operowych całego świata. Warto tu przypomnieć, że "Cyrulik..." pojawił się już na deskach gdańskiej opery w 1999 roku w reżyserii Zbigniewa Marka Hassa.

Dzieło to, zaliczane do oper komicznych, zawdzięcza swą sławę pełnemu humoru libretcie, zawierającemu szybkie tempo akcji, a w połączeniu z piękną, choć prostą muzyką, pełną wspaniałych arii, które dają możliwość wykazania się śpiewającym aktorom, stanowią wybitną całość, tak chętnie podejmowaną w realizacji przez twórców na całym świecie. Cóż jednak jest tak pociągającego poza tym w dziele Rossiniego, że sięgają po niego wciąż kolejni twórcy? Jaki jest współczesny klucz interpretacyjny do odczytania tej opery?

Szczerze mówiąc, zawsze można zadawać sobie pytanie, po co realizować po raz kolejny tak często grany tytuł, ale to tak samo, jakby pytać o to, po co wystawiać po raz wtóry np. "Komedię omyłek" Szekspira czy inne dzieła tego twórcy. Odpowiedź zawsze jest taka sama: poza chęcią zmierzenia się z wielkim dziełem, artystom powinna przyświecać chęć przynajmniej próby nowego odczytania albo nadania dziełu jakiejś ciekawej interpretacji. Czy tak się stało w przypadku gdańskiego "Cyrulika"? Jaki pomysł znalazł na niego reżyser?

Paweł Szkotak trójmiejskim widzom znany jest z realizacji "Sądu ostatecznego", którego reżyserii podjął się rok temu także w Operze Bałtyckiej. Twórca ten jest aktorem, reżyserem, psychologiem, a także założycielem i dyrektorem słynnego poznańskiego Teatru Biuro Podróży, laureatem wielu nagród (w tym Złotego Krzyżu Zasługi), był również dyrektorem Teatru Polskiego w Poznaniu (w latach 2003-2015). Od jakiegoś czasu reżyseruje także w operze. Realizował swoje spektakle m.in w Teatrze Wielkim w Łodzi, Gliwickim Teatrze Muzycznym w Gliwicach oraz w Teatrze Wielkim w Poznaniu.

Mówię o tym nie bez kozery, ponieważ od artysty tego pokroju, z jego doświadczeniem i wiedzą, wymagać można więcej niż kogoś mniej doświadczonego. Reżyser w przypadku "Cyrulika..." zdecydował się na przeniesienie akcji sztuki do współczesności, a dokładnie do Nowego Meksyku - stanu na południowym zachodzie Stanów Zjednoczonych, o czym informuje nas nie tylko wyświetlany w tle scenografii na projekcji napis, ale i wcześniej wprowadza do tego zamysłu - plakat do spektaklu z kaktusem zamiast głowy u tytułowego bohatera. Swoją drogą, plakat przyciąga uwagę, choć jest w moim odczuciu plastycznie nieudany.

Dlaczego akcja przenosi się za ocean? Reżyser tłumaczy to tym, że bohaterowie zaczerpnięci są z commedii dell'arte, dziś już mało znanej, więc zarówno postaci, jak i rodzaj komizmu sytuacyjnego mogłyby być nieczytelne dla współczesnego widza. Dlatego też szukał on odpowiednika, który byłby jasny i zrozumiały dla wszystkich, i tym samym wpadł na to, by skorzystać z postaci najpotężniejszego polityka świata, czyli Donalda Trumpa - na niego właśnie został wystylizowany jeden z bohaterów, czyli Don Bartolo (grany z dużym powodzeniem przez Dariusza Macheja).

Pomysł wydaje się z jednej strony oryginalny, zwłaszcza, że Bartolo Macheja jest dopracowany w każdym szczególe: zadbano zarówno o kwestie wyglądu (brawa dla charakteryzacji - peruka z grzywką, opalenizna), kostiumów (garnitur z zza długim czerwonym krawatem, strój do golfa czy przykrótki szlafroczek), jak i gry aktorskiej (stylizowane, charakterystyczne dla polityka gesty) oraz partii śpiewanych - Bartolo pokazany jest jako najbardziej komiczna postać, więc aktor żongluje głosem, od tonów niskich po wysokie, nie ogranicza się jedynie do basu, pozwala sobie również na różne wygłupy, co rzecz jasna zyskuje aplauz publiczności.

Osobiście jednak uważam, że było tego za dużo, pewne żarty były niesmaczne, a inne po prostu szyte zbyt grubymi nićmi. Ponadto dowcip jest śmieszny, gdy go słyszymy za pierwszym razem, a gdy ponownie jest wypowiadany, traci na sile i o tym zdaje się zapomnieli twórcy "Cyrulika" przy budowaniu postaci Bartola. Zbyt duża dosłowność, dosadność i dopowiedzenia, brak miejsca na własną interpretację widza oraz niewiara w jego inteligencję zgubiły twórców, którzy chyba zbyt uwierzyli w to, że spektakl można zbudować na jednej postaci.

Właśnie na tym polega problem, że nie jest to możliwe. Nie da się stworzyć całego świata na jednym elemencie czy nawet wokół niego, jeśli nie niesie to za sobą poza komizmem większego sensu. A w tym przypadku tak niestety jest. Bartolo-Trump oczywiście może być symbolem współczesnego mężczyzny, który posiada władzę i pieniądze, jednak Nowy Meksyk jako metafora świata, gdzie rządzi amerykański blichtr, szowinizm i pieniądze nie wydaje się celna. To trochę tak, jakby powiedzieć, że nasz świat wygląda dokładnie, jak w serialu "Świat według Kiepskich" - oczywiście poniekąd tak jest, ale nie do końca. Fragment świata tak, ale nie jego całość.

Dlatego właśnie "Cerulika sewilskiego" nie można nazwać sukcesem, bo interpretacyjnie jest zbyt płaski. Po prostu pokazuje nam pewien fragment zamiast całości, nawet się nie sili, by pogłębić ten obraz. Zatrzymuje się na powierzchni i nie wnika głębiej. Co gorsza, trudno odnaleźć również choćby cień krytyki tego ukazanego świata. Ponadto dosłowność zabija nawet najlepsze dzieła - w tym przypadku mnożą się te dopowiedzenia w kolejnych scenach, jakby reżyser nie chciał zachęcić publiczności wysiłku intelektualnego. Najgorsza jest chyba scena, gdy panie lekkich obyczajów pojawiają się w jeżdżących różowych klatkach - zupełnie nie wiem po co, skoro wcześniejsze dwuznaczności były już i tak jednoznaczne.

Reżyser co prawda zapowiadał, że weźmie pod uwagę w realizacji "pojawiający się feminizm w debacie społecznej" - ubolewam, że tego nie dostrzegłam - w żadnej ze scen nie widziałam ani krztyny feminizmu, wręcz przeciwnie - pokazany został świat, którym rządzą w stu procentach mężczyźni (choćby patrząc na ich przewagę liczebną), gdzie kobiety pełnią jedynie role żon lub dwuznaczne role protegowanych czy pokojówek.

Jest raczej za to szowinizmu co niemiara - kobieta (Rozyna, w tej roli Edyta Piasecka) przechodzi z rąk do rąk, jest tylko księżniczką zamkniętą pod kluczem w swej "wieży" (balkonik jako okno na świat), molestowana wciąż przez swego "opiekuna", a w kusej spódniczce i kozaczkach, z długimi blond włosami może faktycznie uosabiać pewien rodzaj współczesnych kobiet, ale raczej nie feministek...

Niestety, scenograficznie willa w Nowym Meksyku, która miała symbolizować ten wielki świat, nie udźwignęła ciężaru gatunkowego. Scenografia (za dekoracje i kostiumy odpowiada Anna Chadaj) pozostawia wiele do życzenia. Są co prawda sztuczne palmy, jest fikuśne ogrodzenie, wystylizowany na nowobogacki salonik, a nawet białe posągowe figury psów, a także pokaźny żyrandol, ale całość pozostawia niedosyt. Dekoracje najogólniej powiedziałabym, że powstały w stylu eklektycznym - podobnie zresztą jak widowisko.

Dobrym pomysłem była otwarta zmiana scenografii - choć i tutaj, jakby zachowawczo - zatrzymano się w pół kroku. Dekoracje zmieniają się przy otwartej kurtynie, ale z opuszczonym "tiulowym" ekranem - coś widać, ale nie do końca. Choreograficznie za to, panowie wynoszący dywany i wyrywający drzewo, dostają zasłużone brawa. Koncepcja, by włączyć to w akcję, była ciekawa, jednak szkoda, że niekonsekwentnie przeprowadzona.

Największe wrażenie robi zaś wejście Figara - a dokładnie jego wjazd różowym cadillakiem. I wcale nie dlatego, że wóz prezentuje się całkiem okazale, choć oczywiście robi wrażenie, mimo że ten zabieg już jest w teatrze dość opatrzony (podobnie jak otwarte zmiany dekoracji). W tym przypadku chodzi o rolę Łukasza Motkowicza jako Figara. W mojej opinii Figaro jako ni to raper, ni to dresiarz, ni to mafioso, ni to alfons - jest rewelacyjny i bardzo autentyczny.

Motkowicz chyba jako jedyny w zespole odnalazł się w swojej roli perfekcyjnie. Widać, że sprawia mu przyjemność taka stylizacja i nie wyczuwa się w niej fałszu. Jednocześnie zadziwiająco pasuje do tradycji Figara i wokalnie - mimo "raperskiego" chodu - daje sobie świetnie radę. Wielkie brawa.

Jeśli chodzi o muzyczną stronę widowiska, to trzeba przyznać, że jest to największy jego atut.Śpiewacy-aktorzy, zarówno soliści, jak i chór, prezentują się wspaniale. W głównych partiach słyszymy, poza wspomnianymi wyżej aktorami, Dawida Kwiecińskiego jako Hrabiego Almaviva, Piotra Nowackiego jako Don Basilio, Jana Szurgota jako Fiorello, Marzannę Rudnicką w roli Berty (choć bardzo słabo wypadła solowa partia jakby aktorka nie czuła tej roli "ponętnej" pokojówki) oraz Leszek Kruk jako Ambroży.

Chapeau bas dla muzyków pod kierownictwem José Maria Florncio - opera wybrzmiała naprawdę dobrze, zagrana została, zgodnie z zapowiedzią, w całości, bez skrótów, w odpowiednim tempie i dawała solistom możliwość pokazania swoich możliwości. Mimo że niektóre fragmenty muzyczne zagłuszały solistów, to i tak świetnie wypadły w większości i partie solowe, i duety, i partie zbiorowe. Dało się poczuć moc orkiestry, co nie zdarza się zbyt często.



Magdalena Raczek
www.trojmiasto.pl
22 listopada 2018
Spektakle
Cyrulik sewilski
Portrety
Paweł Szkotak