Po wiekach męki...

Gdyby od ilości różnic w opiniach na temat najnowszego spektaklu Jarockiego uzależnić skalę wyjątkowości - byłby to jeden z najlepszych spektakli roku. Byłby? Można śmiało stwierdzić, że to nie tylko najwybitniejsze przedstawienie reżysera od czasu ,,Ślubu", ale jednocześnie jedno z najważniejszych wydarzeń ostatnich 20 lat

Tegoroczne premiery Jarockiego i Lupy zostały skwitowane – najczęściej – relacjami negatywnymi. I ,,Sprawie”, i ,,Poczekalni” zarzucono odejście artystów od ich dotychczasowej drogi, naruszeniu pewnego…  Ładu? Zadowolenie powinien budzić fakt, że obaj poszukują. Nie da się jednak ukryć, że naruszyli pewien porządek. Samych siebie zbili z pantałyku, wprawiając w konsternację panteon krytyków. Ten policzek dla teatralnego życia w Polsce jest orzeźwiający. O ile Lupa poszedł w eksperyment, o tyle Jarocki stworzył spektakl, który jest bezpardonowym odwrotem od wypracowanych narracji, a jednocześnie hołdem dla polskiego ducha.

Od zawsze ironiczny wobec polskiego romantyzmu twórca ,,Kasi z Heilbronnu” zmienił front. Bzdurą są narzekania pseudoliberalnego środowiska na ,,sprzedanie się” Jarockiego, rzekomą pro-PiSowskość. ,,Sprawa” nie jest charakterystycznym dla tego politycznego środowiska demagogicznym bełkotem, ale świadomą, dojrzałą realizacją. Wychodzi naprzeciw sztucznemu, agresywnemu językowi Rymkiewicza i odradzającemu się ruchowi kościelno-nacjonalistycznemu, ale jednocześnie przedrzeźnia nurt neointeligenckiej elity, uważającej Smoleńsk jedynie za powód dla manifestacji ,,hołoty pod krzyżem” i traktującej go jako epizod z ,,Faktów” na TVN-ie. Problem w tym, że spora część warszawskiej oświeceniowej arystokracji w 1830 wybuch powstania listopadowego uważała za szczeniacką awanturę grupy rebeliantów.

Nie można zamieść pod dywan wydarzeń 10 kwietnia – zbyt silne towarzyszą temu emocje. Jarocki doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Nie opowiadając się jednoznacznie po żadnej ze stron odkrywa największą siłę Słowackiego – potęgę słowa.

 Wielką zaletą ,,Sprawy” jest jej wielopłaszczyznowość. Reżyser pociął tekst na kawałki, poprzestawiał sceny, dołożył dialogi z innych dramatów wieszcza, przemówień, itd. Ryzykowny zabieg na arcytrudnym ,,Samuelu Zborowskim” zakończył się pełnym sukcesem. Nieukończony utwór oponenta Mickiewicza potrzebował dopełnienia, co czuł chyba każdy czytelnik genezyjskiego poematu. Tragedia smoleńska jest tutaj zaledwie punktem wyjścia. Jarocki chwyta uniwersum poety i z pełnym pietyzmem dookreśla kosmos dramatu. Trzy akty stanowią trzy punkty drogi przez – jak się okazuje – jedno z najpełniejszych wyrażeń polskości w historii polskiego teatru.

Część pierwsza to zapis majaczeń Eoliona (znakomita w tej roli Dominika Kluźniak). Syn księcia Poloniusza to chorowity chłopak, stylizowany na Słowackiego. Jak poeta niski, szczupły, androgyniczny, i pełen metafizycznych wątpliwości. W jego dotykaniu wielkości pojawia się nagle potrzeba zejścia do żywego człowieka – żywego ducha (oto dlaczego poeta jest porównywany do Gombrowicza). Spotyka córkę rybaka – chęć odwzajemnienia kontaktu z śmiałą dziewczyną ma swój koniec w arogancji i pysze. Nie do końca wiadomo, czy to sen, czy wejście w inny świat. Komnaty pałacu księcia nie ochronią przed śmiercią Eoliona, który w niedopełnieniu i bólu nie osiąga równowagi, co wyraźnie zaznacza pogarszający się stan bohatera. Rola Kluźniak jest wyważona, pięknie prowadzi swoją postać jako neurotycznego młodzieńca, którego wielkość wyobraźni bezskutecznie szuka domknięcia w realnej przestrzeni.

Akt drugi to wielkie otwarcie Mariusza Bonaszewskiego (Lucyfer). Ta rola przez wielu uważana jest za jedyny pozytyw spektaklu Jarockiego. A jednak aktor nie zagarnia swoim partnerom miejsca w przedstawieniu. Choć przoduje (postawienie go jako protagonisty z pewnością było zamierzeniem Jarockiego – nieprzypadkowo widnieje na afiszu), i to w wielkim stylu, jego postać nie może obyć się bez jakiegokolwiek z innych bohaterów. Zjawia się już w pierwszym akcie, gdzie upokarza kościelne formy duchowości, uzależnione od pustych formułek. Po przerwie wkracza z pełną gracją w wybitną wirtuozerię. Scena z Oceanidami jest kpiną z postmodernistycznych interpretacji kanonu. Kiczowatą orgię do muzyki Behemotha przystawia Jarocki do lęku Lucyfera. Czy szatan może odczuwać strach? Uhumanoidalnienie demona pokazuje jego chęć dotknięcia człowieczeństwa. W ,,Elisabeth Costello” Coetzee’ego jeden z wykładów poświęcony jest zazdrości bogów o skończoność ludzkiego istnienia. Świadomość końca intensyfikuje emocje, siłę przeżywania tego, co będzie miało kres. Nieśmiertelność wtrąca w powtarzalność, nudę – diabeł chce tego, czym żył Eolion – wielkości ducha w obliczu rychłej śmierci.

Słowacki, całkowicie oddany idei genezyjskiej, według Jarockiego samego siebie umieścił w dramacie. Pojawia się projekcja z pogrzebu poety na Wawelu. Przemówienia biskupa Sapiehy o ,,ostatnim w tym miejscu pogrzebie” i Piłsudskiego o wieszczu na to zasługującym, ,,bo królom był równy”. Lucyfer z rozpaczą neguje głos z offu, powtarzając ,,BY królom był równy”. Diabeł, twór wyobraźni Słowackiego w ,,Samuelu…”, zazdrości swemu twórcy, chce dotknąć tej ziemskiej, nie metafizycznej wielkości.

Zmiana planu. Na scenie po raz pierwszy skłócone duchy Kanclerza Zamojskiego i Samuela Zborowskiego (Jerzy Radziwiłowicz i Waldemar Kownacki). Od ich zagorzałego konfliktu odwracają głowy zebrani przed ołtarzem. Padają słowa z ,,Dziadów” Słowackiego - modlitwa jest ważniejsza niż zabranie głosu w palącej sprawie. Ich uwagę próbuje odwrócić Nawiedzona Kobieta – Biskup każe ją zbagatelizować. Ten ruch mści się okrutnie – ołtarz zostaje zniszczony, żadne formuły nie powstrzymają Historii. Ostatni akt ,,Sprawy” to proces, w czasie którego Lucyfer staje za Zborowskim, Ja za Kanclerzem – choć tak naprawdę strony są z jednego źródła, uniwersum, wspólnego wszechświata. Jarocki dopisuje finał, każąc sędziemu Chrystusowi wypowiedzieć słowa: ,,nie jestem Bogiem zmarłych – lecz żywych”. Bynajmniej nie oznacza to prostego spojrzenia w przyszłość, bo bagaż przeszłości jest zbyt ciężki. Chodzi o to, co bezustannie buzuje, zachwyca i bulwersuje – jak właśnie Jezus, który zarówno wskrzeszał umarłych i głosił powszechną równość, ale potrafił też wyrzucić kupców ze świątyni i jawnie potępiać.

,,Sprawa” jest spektaklem o romantyzmie. Błędna teza o ,,końcu paradygmatu romantycznego” po 1989 została ostatecznie skompromitowana po wydarzeniach na Krakowskim Przedmieściu. Wybitność spektaklu Jarockiego polega na uwierzeniu w słowo (na słowo?) Słowackiemu. Przedstawienie idealnie chwyta język poety – jednocześnie patetyczny (monologi zwątpienia Lucyfera, lament Poloniusza) i ironiczny, złośliwy (satyra). Już w ,,Kordianie” można mieć do czynienia z takim dualizmem. I tu, i tam diabeł wpływa na historię. Genezyjskość nie ma tu nic do rzeczy. Jest ona zresztą względna. Jeśli Słowacki w swoim systemie filozoficznym uważał, że przelana krew buduje nowy świat, to czy nie przyznawał jednak racji Kanclerzowi? Wszak to on ściął Zborowskiego. Logika rozwoju została zachowana. Nie dziwota więc, że dla wielu tak powszechna, spłycona percepcja zaburza odbiór spektaklu. Bo oto w ,,Samuelu…”/,,Sprawie” świat metafizyczny tak przejmująco dotyka ten realny.

W dotychczasowych recenzjach (przeważnie negatywnych) bardzo często pojawiają się słowa ,,drażni”, ,,irytuje”. Oczywiście – tak ma być. Problem pojawiłby się, gdyby wszyscy zgodnie okrzyknęli spektakl ,,kolejnym wybitnym dziełem wielkiego reżysera”. Wielość dyskusji świadczy o błędnym akademizowaniu Słowackiego. Dopóki będzie się zawłaszczać język twórcy ,,Lilli Wenedy” czy Mickiewicza do dyskursu uniwersyteckiego, dopóty nie trafi on do właściwych odbiorców – by ,,zjadaczy chleba w aniołów przemienić”.

Jarocki jako jedyny twórca od wielu lat stawia poważne pytania o definicję polskości. Nie jak Klata dystansując się od podejmowanego tematu, lub ironizując go całkowicie. Każdy z trzech aktów jest odmienny (pierwszy - klasyczny, drugi – postmodernistyczny, trzeci – lawirujący między dwoma poprzednimi). Tak jak bezustannie zdaje się szargać polska dusza – mówi Jarocki. Nie stając jasno po żadnej stronie, inscenizuje narodową wolność i dumę, nie anarchię. Polak to zarówno idealistyczny, niebiański Eolion, jak nieśmiertelny, choć przyziemny Lucyfer. Szukanie tej narracji ,,jedności w wielości” pokazuje perspektywę odbudowania narodowej tożsamości. Tego właśnie trzeba w dobie teatru zajmującego się coraz częściej samym sobą.



Szymon Spichalski
Teatr dla Was
11 października 2011