Pochwała magii teatru

Pierwsza w tym roku premiera na deskach Teatru im. Wojciecha Bogusławskiego to nie tylko dobrze skrojony teatr absurdu zadający fundamentalne pytania, ale i zagrana skromnymi środkami pochwała teatralnej magii.

Ten spektakl rozkręca się powoli, ospale, "jak żółw, ociężale", ale już po kilku pierwszych minutach osiada na widzu nieznośnie jak smród na dworcu kolejowym. Takim samym dworcu jak ten, na którym rozgrywa się akcja pierwszej w tym roku premiery na deskach Dużej Sceny kaliskiego teatru.

Najnowsza propozycja sceny nad Prosną, "Orkiestra Titanic", to spektakl tyleż ciekawy, co trudny w interpretacji. Reżyser wziął na warsztat tekst Christo Bojczewa, bułgarskiego dramaturga, w którym krytyka upatruje kontynuatora tradycji m.in. Samuela Becketta. Nic w tym dziwnego: bohaterowie "Orkiestry Titanic" także czekają na swojego Godota; pytanie tylko, kto (lub co) nim jest? Czy jest to magik Harry (w tej roli Szymon Mysłakowski), wyrzucony w skrzyni na zapomnianej stacji gdzieś między dokąd a którędy? Czy też Godotem jest może pociąg, na który od zawsze czekają Doko (Lech Wierzbowski), Prodan (Zbigniew Antoniewicz), Ljubka (Izabela Piątkowska) i Meto (Marcin Trzęsowski)? Pod wodzą tego ostatniego szykują się do wielkiego skoku, ale pociąg niestety ani razu nie zatrzymuje się na stacji.

Z początku bohaterowie wzbudzają jedynie żal. Topią smutki w resztkach alkoholu wyrzuconego z przejeżdżających pociągów, żyją wspomnieniami, klną na potęgę, z pijackim uporem powtarzają te same gesty i słowa. Dopiero kiedy zatrzymuje się pociąg z Harrym, można dostrzec w nich coś więcej. Przygnębiający jest tragizm tych postaci, nie tylko ze względu na piętno, jakie los na nich odcisnął. Ci ludzie po prostu nie są pewni własnego bytu nie tylko w materialnym, ale i w metafizycznym sensie. Tylko Harry wie, kto - tak jak i on sam - nie istnieje.

Zresztą Harry wypadł z pociągu nie bez powodu - jego kariera, tak jak i życie pozostałych postaci, pewnie wykoleiła się gdzieś po drodze. Teraz ten David Coperfield piątej kategorii brylować może już tylko pośród takiego, niezbyt wymagającego, towarzystwa. Jest iluzjonistą, panoszy się po stacji jak król i umiejętnie wykorzystuje swój talent, by wydobyć w końcu z pozostałych bohaterów ich najskrytsze marzenia. Oni jednak, odizolowani od świata i zamroczeni wódką, nie potrafią do końca określić, czego chcą i nie do końca rozumieją też przesłanie Harry'ego, który co i rusz dowodzi im, że śnią. Są na zawsze zawieszeni we własnych urojeniach; kiedy wreszcie wsiadają do upragnionego pociągu, wyczarowanego na ich potrzeby przez Harry'ego, po początkowej euforii chcą natychmiast wysiąść, bo w pociągu nie ma poza nimi pasażerów. Co więcej, nie ma także maszynisty, a sam pociąg pędzi w nieokreślonym kierunku, mijając wszystko to, czym żyją inni ludzie. Nic się nie zgadza, więc lepiej wysiąść i wrócić do tego, co może nie jest najprzyjemniejsze, ale przynajmniej znajome.

"Orkiestra Titanic" to jednak nie tylko podszyty egzystencjalizmem absurd, ale i swoista pochwała magii teatru. Rudolf Zioło wspólnie ze scenarzystą Robertem Rumasem i aktorami skromnymi środkami grają na wyobraźni widzów, w piękny sposób wydobywając ze spektaklu istotę sztuki teatralnej. Szymon Mysłakowski dosłownie

czarował na scenie, pojawiał się i znikał, wywołując zaskoczenie nie tylko samych bohaterów, ale i widzów. Mysłakowski zaskakuje zresztą samą kreacją magika - na scenie wygląda na dużo starszego i poważniejszego, doskonale panuje nad każdą sceną. Wydaje się, że reżyser znalazł dla niego odpowiednią niszę. Podobnie jest w przypadku pozostałych aktorów. Nie ma tu słabych ról. Izabela Piątkowska jest świetna jako młoda, ale gorzko doświadczona, nieco zezwierzęcona Ljubka, która marzy o miłości rodem z hollywoodzkich filmów. Marcin Trzęsowski ciekawie odmalował złożony charakter choleryka i mitomana Meta, ni to muzyka, ni to psychiatry. Zbigniew Antoniewicz również bardzo dobrze wypadł jako żyjący minioną karierą naczelnika stacji Prodan i wreszcie - sentymentalny, introwertyczny Doko, subtelnie zagrany przez Lecha Wierzbowskiego. To jego właśnie widzowie zostawią samego na scenie, trochę rozgoryczonego, a trochę pogodzonego z losem - najpierw po utracie ukochanej niedźwiedzicy Katii (która jemu i współtowarzyszom dała bilety na wyśniony pociąg), a potem - po utracie jedynych znajomych. Doko będzie czekał na ich powrót.

Spektakl grany jest na Dużej Scenie, w praktyce jednak widownia składa się tylko z kilkudziesięciu osób. Kameralny, nieco intymny klimat służy pozytywnemu odbiorowi poetyckiego tekstu Bojczewa, a skromna scenografia robi wrażenie dzięki dobrze zastosowanym trikom technicznym.

W tym spektaklu wszystko jest na właściwym miejscu. Nawet przedłużane w nieskończoność sceny jeśli irytują, to właśnie świadomie, bo kto nie irytował się, czekając zbyt długo na ten właściwy pociąg?



Mirosława Zybura
Ziemia Kaliska
3 lutego 2012