Podobne środki wyrazu, a tak odmienny odbiór
Drugi weekend Małego Kontrapunktu, a tym samym całego festiwalu teatralnego skierowanego do dzieci, już za nami. Było i pięknie, i zabawnie, i trochę strasznie... Jednak tak jak w zeszłym tygodniu mam mieszane uczucia co do tego, co widziałam na scenie Teatru Lalek Pleciuga w Szczecinie w dniach 9. i 10. kwietniaW sobotę Henriette Harbitz z Norwegii przedstawiła teatralną wersję mitu nordyckiego pt. „Thor i jego młotek". Gdy aktorka, a zarazem reżyserka spektaklu, pojawiła się na scenie, widać było wśród dzieci pewną konsternację: nie wiedziały, czy powinny się bać, czy śmiać. Pani o korpulentnej figurze, cała w czerni i z nieco wystającą dolną szczęką mogła wydać się postacią z innego świata, z drugiej zaś strony zaczęła śmiesznie mówić. Niby po polsku, ale inaczej i czasami trudno ją było zrozumieć. Tak, ponieważ pani Harbitz podjęła się trudu wystąpienia po polsku. Wydawać by się mogło, że pomysł ze wszech miar powinien być godny pochwały, a jednak... osobiście do grona pochlebców nie wstąpię. Chcąc być w jakikolwiek sposób komunikatywną, aktorka poczyniła zapewne duże skróty w opowieści, co odbiło się niestety na fabule spektaklu. W uproszczeniu można by ją przedstawić tak: była sobie Freja - nordycka bogini piękna, która mieszkała w pałacu o czterystu pięćdziesięciu pokojach. Żyła samotnie i nie wiedziała, co się dzieje z jej mężem Odem. Kiedyś dostała od niego klejnoty i pilnie ich strzegła. Jednak znalazł się śmiałek, który postanowił je ukraść. Był nim Loki - bóg zniszczenia i oszustwa, który lubił płatać figle innym bogom. Bogiem mogącym pomóc je odzyskać był Thor, ale także i jemu Loki ukradł młot - źródło mocy. Loki zgodził się oddać młot pod warunkiem, że w zamian otrzyma Freję. Kobieta nie chciała się na to zgodzić, więc Thor wpadł na pomysł, że się za nią przebierze. Gdy już wesele było umówione, niepohamowany apetyt pseudo-Frei (zażyczyła sobie piętnaście baranów na kolację!) wzbudził podejrzenia w Lokim. Nie chciał oddać młota... i w tym momencie historia urywa się bez wyraźnego powodu.
Ponieważ wszystkie postacie były odgrywane przez jedną osobę, nie zawsze było łatwo rozeznać się, o którą w danym momencie chodzi. Wielość tworzyw teatralnych (teatr cieni, aktorstwo, narracja) choć urozmaicała spektakl wizualnie, w warstwie fabularnej wprowadzała zamęt. Mitologia nordycka jest mocno skomplikowana i bez kulturowego bagażu, jaki mają zapewne skandynawskie dzieci, trudna do ogarnięcia. Temat również nie do końca zrozumiały dla dzieci - dlaczego, na przykład, Loki chce pojąć Freję za żonę? Co się stało z jej mężem? Dlaczego Loki ukradł naszyjnik? To są damsko-męskie sprawy dorosłych, mniejsza z tym, czy ludzi, czy bogów.
Spektakl „Okropny poranek" (to ten, kiedy zniknęły klejnoty) jest bardzo oszczędny w środkach - zaledwie kilka rekwizytów i parawan służący także za ekran. Choć zawsze taki minimalizm zachwyca mnie w teatrze, tym razem wydał mi się zbyt radykalny. Zabrakło czegoś, co uspójniłoby akcję i relacje między postaciami. Czegoś, co bardziej przykułoby uwagę i pozwoliło zapamiętać to przedstawienie jako wyjątkowe. A tak, niestety, się nie stało. Żal, bo przecież nic nie stoi na przeszkodzie, by polskie dzieci poznały mitologię nordycką. Choćby w niewielkim stopniu.
Dzień drugi, 10. kwietnia, należał do fińskiego teatru Teatteri Vekkulikettu, który pokazał na scenie „Opowieść o Helokruunu". Na widowni zasiedli najmłodsi widzowie, niektórzy jeszcze niespełna dwuletni. Jednakże treść, a właściwie same obrazy płynące ze sceny, nie potrzebowały ograniczeń wiekowych, by mogły zostać należycie odebrane. Oto wyszedł mężczyzna grający na prostej fujarce i w dwóch zdaniach zapowiedział, iż za chwilę będziemy świadkami wydarzeń, jakie miały miejsce w dolinie elfów. Następnie odsłonił jedwabną kurtynkę, ukazując niewielkie, podświetlone okno całkowicie wypełnione kolorami. Po chwili na zieloną łąkę wyskoczyły małe zające - w tej roli płaskie figurki występujące w konwencji teatru cieni. Tło ekranu, najpewniej nawinięte na rolkę, przesuwało się w niespiesznym tempie, ukazując wszystkie możliwe kolory. Za ich pomocą przedstawiono każdą porę dnia i roku.
Gdy przyszła wiosna, w dolinie wyrósł piękny kwiat, w lecie odwiedzały go motyle, pszczoły i elfy, potem z przyjemnością podgryzł go zając, pojawił się również, tak oczywisty dla Finów, łoś. Gdy z kwiatu opadły płatki, a dolinę zasypał śnieg, historia zamknęła się w rocznym cyklu. Przez zaledwie pół godziny byliśmy świadkami, jak w dolinie świeciło słońce, jak wschodziło i za chwilę chowało się za górami, jak padał deszcz i śnieg, jak ukazała się wielobarwna tęcza. Jak dolina ożywała, gdy pojawiały się w niej elfy i trole, jak się uspokajała, gdy kończył się cykl wegetatywny. A wszystko przy dźwiękach granych na żywo na przeróżnych instrumentach. Muzyka, która tworzyła czarowno-łagodne tło do historyjki, sama była opowieścią. Łagodne dźwięki w żaden sposób nie drażniły, wręcz przeciwnie - koiły i wyciszały umysł. Co w połączeniu z wielobarwnym bezsłownym spektaklem tworzyło prawdziwie arteterapeutyczną ucztę dla zmysłów.
Niestety, nie wszystkie dzieci uległy magii przedstawienia. Te, które siedziały tuż przy ekranie na podłodze, bardziej zainteresowane sobą nawzajem, nie potrafiły skupić się na obrazach i dźwiękach. Szkoda, bo dla mnie był to najpiękniejszy spektakl minionego już Małego Kontrapunktu 2011.
Agata Hołubowska
Qlturka.pl
12 kwietnia 2011