Pokaż swoją prawdziwą twarz
Reżyser skupia się na pokazaniu pewnych formacji myślowych i społecznych oraz zbudowaniu wokół ich przedstawiania aury strachu i niepewności, ale powstrzymuje się od postawienia kropki nad "i". Właściwie bez żadnego komentarza zaprezentowane zostają akty słownej przemocy, a (anty)bohaterowie nacjonalizmu właściwie w mgnieniu oka zamieniają się w przytulonych do siebie par w dyskotece. Spektakl opiera się na niedopowiedzeniu i wieloznaczności, to widz ma podjąć decyzję co do jego przekazu.Spektakl wyraźnie podzielony jest na dwie części. Pierwsza i zdecydowanie dłuższa z nich wykonywana jest za ścianą, w zamkniętej przestrzeni, do której jedynym "wejściem" jest nagrywany na żywo materiał wideo, wyświetlany na jeden ze ścian konstrukcji. Sceny odgrywane bezpośrednio przed publicznością stanowią właściwie puentę przedstawienia. Podczas dyskusji po spektaklu reżyser z rozbrajającą szczerością przyznał się do tego, że po prostu nie umie prowadzić aktorów w takiej sytuacji. Wykorzystanie medium filmowego ma jednak o wiele dalej idące cele niż tylko uniknięcie pracy z aktorem (lub amatorem) występującym przed widzem, bez żadnej bariery ochronnej.
Kwestia maski, muru czy też innego rodzaju zapory jest chyba w "Bohaterach przyszłości" kluczowa. Napięcie związane z ograniczeniem percepcji odbiorcy, jest tu budowane w bardzo konsekwentny i dosyć prosty sposób. Wychodzimy właściwie od szczegółu do ogółu. Na początku widzimy tylko białoczerwone baloniki na dużym zbliżeniu kamery. Potem dochodzi obraz zamaskowanych postaci, które rozciągają i deformują balony, wywołując serię nieprzyjemnych dla ucha dźwięków. Po dłuższej chwili aktorzy zaczynają skandować jeszcze bardziej odstręczające rymowanki. Wykrzykują wiązankę najgorszych - nacjonalistycznych, homofobicznych, rasistowskich, seksistowskich i ksenofobicznych - haseł.
Każda zmiana tematu - istotnego problemu, dzielącego społeczeństwo (np. homoseksualizm, aborcja) - sygnalizowana jest wcześniej dość oczywistym znakiem wizualnym, na przykład sugestywnym uderzaniem o siebie dwóch lalek Barbie i pary Kenów. Wiemy, co zaraz nastąpi i przerażający jest fakt, że obserwując tę dość długą sekwencję, przychodzą do głowy coraz to nowe okrzyki, których pojawienie się za chwilę antycypujemy. Dyskurs społeczny przesiąknięty jest mową nienawiści, z której istnienia zdajemy sobie sprawę, ale raczej nie na taką skalę: ilość nacjonalistycznych rymowanek zdaje się nie mieć końca. Cały czas widzimy jednak tylko to, na co pozwala nam prowadzenie kamery, czyli detale i rekwizyty, fragmenty ciał performerów i przebłyski białych, pozbawionych mimiki masek. Wykorzystanie nagrania pozwala na silną manipulację percepcją, odczuciami i reakcjami widowni. Jesteśmy co prawda świadomi faktu, że wszystko odbywa się po drugiej stronie ścianki z dykty, ale nie wiemy, ile osób się tam znajduje, kim oni są, ani co dokładnie tam robią. Buduje to atmosferę jak z horroru, w którym zdajemy sobie sprawę z grożącego nam niebezpieczeństwa, ale nie wiemy dokładnie, czego i kiedy dokładnie możemy się spodziewać.
I oto nadchodzi moment kulminacyjny - postaci ustawiają się w rzędzie przed drzwiami w pomieszczeniu, oddzielającym ich od widowni. Kamera robi najazd na walające się po podłodze maski. Napięcie sięga zenitu - można przecież oczekiwać kontynuacji wcześniejszych ekscesów, ale nic z tego. Z wnętrza konstrukcji wyłania się grupka ludzi, którzy pod kręcącą się hipnotycznie dyskotekową kulą tańczą powoli w takt "True colors". Doprowadzone do granic dramatyczne napięcie uchodzi niczym powietrze z balona. Co łatwo zauważyć, tańczące pary składają się z mężczyzny i kobiety, co w kontekście wcześniejszych scen wprowadza element niejednoznaczności i podskórnego niepokoju. Dopiero przy następnych piosenkach heteronormatywne konfiguracje ulegają zmianie, ale szereg pytań nadal pozostaje bez odpowiedzi. Czy to zrzucenie masek, wyjście ze struktury zunifikowanego, pozbawionego twarzy tłumu, pozwala im na odkrycie prawdziwych siebie? A może właśnie schowani za gromadną anonimowością byli naprawdę sobą?
Pozostawienie szerokiego pola do interpretacji może wydawać się plusem, ale w przypadku spektaklu z tak ściśle kontrolowaną przez reżysera optyką i procesem budowania napięcia, tak nagłe przejście powoduje dezorientację oraz pewne rozczarowanie finalnym efektem. Trudno oprzeć się wrażeniu, że cała siła przedstawienia opierała się na barierze pomiędzy występującymi i oglądającymi i wynikającym z niej nierównym podziale sił. Gdy zabrakło tych elementów, dramatyczne napięcie nie było już tak silne, ale przez to wymowa spektaklu okazała się jeszcze bardziej niejednoznaczna, frapująca.
Aleksandra Spilkowska
Rec.magazine
20 listopada 2014