Pokój ludziom dobrej woli

Na temat wyższości Świąt Bożego Narodzenia nad Świętami Wielkiej Nocy wylano morze atramentu i przegadano niezliczoną ilość godzin. Dla mnie święta te są nieporównywalne, chociaż zawsze wolałem Gwiazdkę. Wielkanoc pachniała wiosną, baziami i żonkilami, jajkami i drożdżowym ciastem, wspaniałym śniadaniem, do którego zasiadała cała rodzina po powrocie z Mszy Rezurekcyjnej, która w tamtych czasach była odprawiana w Niedzielę Zmartwychwstania Pańskiego, o 6-tej rano. Ale Boże Narodzenie to wypatrywanie pierwszej gwiazdy (jakiegoż zawodu doznawałem, gdy niebo było zachmurzone), choinka i... prezenty!!!

Z tymi prezentami różnie bywało. W niektórych domach przynosił je Aniołek. Wówczas dzieci wypraszano z pokoju, zamykano drzwi i uchylano okno. A potem prezenty już leżały pod choinką pięknie, jak na tamte czasy, opakowane. Dzieci musiały doczekać do końca Wieczerzy (cóż za męka!), dopiero wówczas można było wpełznąć pod drzewko i rozpakować. W innych domach prezenty przynosił Gwiazdor, lub (np. w moim) św. Mikołaj, dzwoniąc do drzwi wejściowych. Kiedyś pod fantastycznym przebraniem i doskonałą charakteryzacją poznałem mojego tatę. Po zegarku! Iluzja prysła i odtąd nie dałem się nabrać. A przecież były jeszcze Mikołajki, 6 grudnia. Wtedy skromne łakocie, czy jakiś drobiazg znajdowałem w skarpetce lub pod poduszką. Wiem, że dzisiaj, w niektórych domach, dzieci dostają w tym dniu okazałe prezenty, czasami większe niż w Wigilię. Cóż, różne są obyczaje i różna tradycja. Wzrosły też możliwości finansowe rodziców. W czasach mojego dzieciństwa na ogół panowała bieda i nie dostawało się podarków bez okazji. Boże Narodzenie było najważniejsze, no, może jeszcze urodziny czy imieniny.

A choinka?! Kiedyś nie było sztucznych, jakże praktycznych, ale niepachnących. Zatem zwykły, „pospolity świerk", nie żaden wymyślny – „srebrny", albo „kłujący". Jodeł nie pamiętam w ogóle. Drzewka były wycinane wcześniej i źle przechowywane, więc igły opadały bardzo szybko, śmiecąc niemiłosiernie. Ubieranie i strojenie, to temat odrębny. W Polsce mieszały się różne tradycje: wschodnia (wpływy kresowo-rosyjskie), zachodnia (wpływy niemieckie), galicyjska (z góralską), wreszcie staropolska. To nie tylko regionalizm, również lata zaborów wprowadziły te podziały, czego doświadczyłem także w moim domu rodzinnym, gdzie obyczaje kresowe konkurowały z poznańsko-pomorskimi. Były bombki, ale jakże inne, niż te efektowne dzisiejsze cudeńka, było też sporo naszego, rodzinnego rękodzieła. W wielu domach już od listopada szykowano z bibułek, słomy i wydmuszek wymyślne łańcuchy i inne ozdoby. Niekoniecznie wynikało to z tradycji, często z biedy, przecież coś trzeba było na drzewku zawiesić. Przyzwyczajenia bywają bardzo silne. Dzisiaj Ania, moja druga połowa, sadza przed Świętami całą rodzinę przy stole i każe jej z solnego ciasta formować szopki i aniołki, które potem wypala w piekarniku, a gdy ostygną misternie maluje kolorowymi, akrylowymi farbami.

Lampki elektryczne należały do rzadkości, albo nie było ich wcale. Oświetlenie drzewka zapewniały świeczki i sztuczne ognie. Groziło to pożarem, który kiedyś wybuchł w moim rodzinnym, toruńskim domu. Byłem przerażony, ale na szczęście pożar okazał się niegroźny i został w porę ugaszony.

W dawnych czasach na choince wieszano przede wszystkim słodkości: pierniczki, ciasteczka, rajskie jabłuszka, orzechy. Ku uciesze dzieciarni drzewko przypominało fantazyjny wieszak na łakocie. Można było zakraść się i zajadać. Pokusa była silna, zwłaszcza, jeżeli w domu się nie przelewało i takie smakołyki należały do rzadkości. Wyobrażam sobie jaki dylemat mieli rodzice, bo choinka powinna być strojna do Gromnicznej, a przynajmniej do Trzech Króli. Ale z drugiej strony te płonące oczy dzieci i uciekające języki... Podkradanie potraw ze spiżarni należało do rytuału przygotowywania Świąt. Podobnie jak wyjadanie bakalii (robię to do dziś!) i wkładanie palca do misy, w której mama ucierała ciasto lub ubijała słodką masę: „Uciekaj mi stąd zaraz, bo przyłożę ścierką!"

Potrawy! Nikt ich nie liczył, ale zawsze było ich ponad dwanaście. Zawsze też na stole pozostawało jedno puste nakrycie. Postne jedzenie to cała plątanina zwyczajów, lokalnych tradycji i przyzwyczajeń. W mojej rodzinnej historii zachowała się (ale nie przetrwała) korzenna zupa z czerwonego wina podawana z sago. Ja już jej nie próbowałem, ale moja mama wspominała ją nie najlepiej. Musiała jednak pałaszować ze smakiem na cześć prababki, rodowitej Francuzki. Dzisiaj jemy barszcz z uszkami, choć wiem, że w niektórych domach króluje zupa grzybowa. Karp, smażony lub gotowany – obowiązkowo! Podobnie jak makowce. Ale np. Ania przygotowuje wspaniałą kutię (mak z pszenicą, miodem i bakaliami). Pierogi lub łazanki z kapustą (czasami kulebiak) są oczywiście też. U mnie w domu używało się kapusty głównie kiszonej (wg tradycji wschodniej), gdzie indziej słodkiej lub mieszanej (zgodnie z tradycją niemiecką, galicyjską, po części ludową). Nigdy nie piło się mocnego alkoholu! Jeżeli już to bardzo umiarkowanie wino.

Święta Bożego Narodzenia to nie tylko - jakże teatralny - obrządek religijny. To również teatr w czystej postaci. Jasełka, pamiętające jeszcze średniowieczną tradycję misteriów franciszkańskich, pastorałki, czyli udramatyzowane utwory powstałe w oparciu o tzw. świeckie kolędy, grupy przebierańców chodzących z gwiazdą i z szopką od domu do domu, dających skromne lub bardziej rozpasane przedstawienia za parę złotych lub misę jadła. To wszystko składa się na najpiękniejszą, polską tradycję. Mamy również poważniejsze utwory dramatyczne, które przeszły do legendy: „Betlejem polskie" Lucjana Rydla, „Pastorałkę" Leona Schillera, „Po górach, po chmurach" Ernesta Bryla. Wszystkie odnosiły się i zawierały aluzje do czasów, w których zostały napisane. A potem, grane w naszych teatrach, latami nie schodziły z afiszów. Wreszcie przypomnieć trzeba tradycję satyrycznych szopek już poświątecznych: towarzyskich, obyczajowych, czasami politycznych, zarówno warszawskich (Cyrulik i Pikador) jak i krakowskich (Zielony Balonik). Wpisują się w nią, ze zmiennym powodzeniem, widowiska noworoczne TVP.

Jako „szopkowy" aktor zaczynałem dosyć wcześnie, bo w 1952, może w 1953 roku. W jasełkowym przedstawieniu, w salce katechetycznej kościoła św. Jana w Toruniu (dzisiaj Bazyliki katedralnej św. Jana Chrzciciela i św. Jana Ewangelisty) grałem Króla Heroda. W tamtych siermiężnych czasach w nagrodę za dobre zachowanie i postępy w nauce religii otrzymywaliśmy od księdza okolicznościowe obrazki. Zdarzało się czasami, że były one drukowane we Włoszech: bajecznie kolorowe, złocone i posrebrzane, na kredowym papierze, jakże odległe od szarej, ponurej rzeczywistości, od barw, którymi byliśmy otoczeni wszędzie: na ulicach, w domach, w sklepach. Na prawdziwej, zawodowej scenie zadebiutowałem rolą... Anioła w sekwencji kolędników, w pięknym spektaklu „Złota Czaszka" Juliusza Słowackiego, wyreżyserowanym przez Jerzego Golińskiego. W główne postacie wcielili się wówczas aktorzy owiani legendą - Zofia Jaroszewska i Tadeusz Burnatowicz. A ja byłem jeszcze studentem IV roku PWST! (Teatr im Juliusza Słowackiego, 1969). Znacznie później, w 1994 roku, w Teatrze Ludowym w Krakowie, już jako reżyser, zrealizowałem „Po górach, po chmurach". Występowałem w wielu Bożonarodzeniowych Salonach Poezji, które czasami odbywały się na dużej scenie Teatru im. Juliusza Słowackiego. Pamiętam, że kiedyś przeczytaliśmy fragmenty „Betlejem polskiego", a następnym roku – „Pastorałki". Ale były też scenariusze kompilowane, choćby „Górale i cepry w Betlejem". Brałem też udział w cyklicznych, plenerowych jasełkach organizowanych kiedyś w Radwanowicach przez podopiecznych Fundacji Mimo Wszystko, co łączyło się z Pasterką w tamtejszym kościółku. Wszystkie te teatralne i parateatralne przedsięwzięcia wspominam z ogromnym sentymentem. Ale, ale ... byłbym zapomniał! Dzisiaj, już jako senior rodu - zgodnie z tradycją - czytam przed rozpoczęciem Wieczerzy Wigilijnej fragment Ewangelii wg św. Łukasza. Od słów: „W owym czasie wyszło rozporządzenie Cezara Augusta...", do słów: „Chwała Bogu na wysokościach, a na ziemi pokój ludziom Jego upodobania." (Łk 2, 1-14). W tekście kolędy, przetrwało inaczej: „Pokój ludziom dobrej woli!".

A jeśli chodzi o treść Świąt? Niech każdy przeżywa je po swojemu. Wiem, że Boże Narodzenie nie wszystkim kojarzy się z radością. Dla wielu jest nostalgiczne i smutne, rodzi złe wspomnienia, poczucie nieuchronnego przemijania, narastającej samotności, odchodzenia najbliższych. W żadne święta - nawet te „zaduszne"- nie odczuwa się tak silnie, jak w wigilijny wieczór, tęsknoty za tymi, których nie ma już z nami. Im człowiek starszy tym te uczucia są silniejsze. Ja też im ulegam. Ale dla mnie najważniejsze w tych dniach jest pojednanie i przebaczenie. Łamiąc się opłatkiem, dzielimy się miłością. Dobrych, Spokojnych Świąt!



Krzysztof Orzechowski
dla Dziennika Teatralnego
24 grudnia 2016