Pokój z widokiem na Grand
Z Władysławem Kowalskim, aktorem, rozmawia Gabriela Pewińska:Pewna starsza pani teatromanka wyznała mi niedawno: "Ten Kowalski wciąż za mną łazi! Od 50 lat!" Pierwszy raz zobaczyła Pana na gdańskiej scenie w "Smaku miodu", pół wieku temu. Niedawno poszła na "Zmierzch bogów". Dla Pana. Mówi do mnie: Nie zmienił się nic a nic! Tylko brodę mu dokleili...
- (śmiech) Bardzo miłe są takie powroty do przeszłości. To wzruszające, że ktoś może pamiętać jakiegoś aktora sprzed tylu lat. W końcu mówimy o mojej pierwszej roli! Znowu nie tak doskonałej, bo przecież niewiele jeszcze wtedy umiałem. Ale coś w tym musiało być, skoro ta pani mnie zapamiętała...
Nie tylko ona...
- To był taki sprzyjający nam, aktorom czas. Tamten sukces to nie tylko sukces mój czy Eli Kępińskiej, która w "Smaku miodu" grała główną rolę, to też zasługa dyrektora gdańskiej sceny Zygmunta Huebnera. To on, jako pierwszy w Polsce, wprowadził do polskiego teatru pewien typ literatury zachodniej, kompletnie u nas nieznanej. Takie tematy były wówczas tabu! Nie mówiło się o narkomanii, nie mówiło się, że są geje, nie mówiło się, że są bardzo młode prostytutki, które mają matki prostytutki, nie mówiło się, że te matki porzucają swoje dzieci... To były szokujące sprawy i niezwykłe, że nagle mówiło się o nich ze sceny.
Ale Pana prawdziwy debiut to jednak nie rola w "Smaku miodu", ale chwilę wcześniej zastępstwo w "Kapeluszu pełnym deszczu" w reżyserii Andrzeja Wajdy. Także w Gdańsku. U boku Zbyszka Cybulskiego.
- Zagrałem jednego z trójki narkomanów, którzy nawiedzali Johna (Zbyszek Cybulski). W rolę wprowadzał mnie Zdzisław Maklakiewicz, bo Wajda był akurat za granicą. Cybulski... Był dla nas wszystkich, młodych studentów, bóstwem, objawieniem, guru. I ja nagle mam z nim grać! Ale nie zdążyliśmy się poznać wcześniej, bo on na to przedstawienie do Gdańska jechał prosto z festiwalu młodzieży, z Wiednia. Do tego spóźnił się samolot, i tuż przed spektaklem Huebner otrzymał wiadomość, że Zbyszek pojawi się w Gdańsku godzinę później... W teatrze, który mieścił się wtedy w budynku opery, czekało na Cybulskiego tysiąc osób.
Czekali tę godzinę na spektakl?
- Nikt nie wyszedł! Zbyszek wpadł do teatru, zmienił tylko koszulę i z biegu zaczął grać. Wreszcie nasza wspólna scena, gdy spotykamy się po dwóch stronach siatki. Byłem przerażony! Gdy mnie zobaczył, zatkało go, przerwał tekst, bo coś mu się nie zgadzało... Przecież nie zdążyli mu powiedzieć, że ktoś inny, czyli ja, gra tę rolę, w zastępstwie. I Zbyszek, nieco zaskoczony, jakby sprywatniał, po swojemu prychnął ze śmiechu ze dwa razy... Potem, już w kulisach potargał mnie za włosy, jak to się robi dzieciom - taki miał zwyczaj - i powiedział: Fajnie, fajnie... Bardzo się polubiliśmy.
W 1959 roku, ten Pański przyjazd do Gdańska... Czuł Pan, że to jest jakby klucz do wszystkiego, że to jak złapanie Pana Boga za nogi?
- Wiedziałem tylko, że nie zostanę w Warszawie, bo chciałem jak najwięcej grać. Tak zwane teatry prowincjonalne, pozawarszawskie, gwarantowały naprawdę dużo pracy. W ogóle mój przyjazd tu to był przypadek. Miałem już podpisany angaż do Rzeszowa, ale Konrad Swinarski szukał obsady do "Smaku miodu" i poprosił o pomoc Aleksandra Bardiniego, który był moim opiekunem roku w szkole teatralnej. Bardini przeczytał sztukę i wskazał do głównych ról mnie i Elę Kępińską. Miałem zagrać tylko w tej sztuce, a zostałem na rok. Niby to tylko jeden sezon, ale na moich pięćdziesiąt tak wspaniały jak tamten gdański nigdy się już nie powtórzył... Dziś żaden aktor nie ma szans zagrać pięciu dużych ról w ciągu jednego sezonu, ról u reżyserów takiego formatu, jak Huebner, Wajda, Swinarski, Goliński. Nie ma też szans tak od razu zaistnieć w całym kraju, jak ja wtedy - okładki w gazetach, propozycje do kilku filmów... Dziś już nie ma takich debiutów i teatr tak dziś nie myśli o aktorze, żeby go wypromować, że warto dla kogoś, kto jest ciekawy, poszukać repertuaru.
I publiczność dziś też jest inna...
- Ma strasznie dużo atrakcji poza teatrem. Wtedy teatr był ważny. Był jedyny. Był miejscem, gdzie można było bezkarnie - oprócz kościoła - gromadzić się i być razem. Po zmianie systemu zauważyłem, że moi sąsiedzi, a byli wśród nich ludzie literatury, filozofii, profesorowie, ludzie, których zawsze widywałem na premierach - nagle przestali chodzić do teatru! To zdumiewające!
Dziś ludzie nie chodzą do teatru jeszcze z innego powodu. Nie chodzą, bo nie słychać aktorów ze sceny.
To jest zjawisko powszechne. W szkołach mało zwraca się na tę kwestię uwagi. Teatr nie zwraca na to uwagi w ogóle. Pamiętam próby sprzed lat, jak Swinarski, Goliński czy Huebner siadywali w ostatnich rzędach, by ocenić słyszalność poszczególnych słów, padających ze sceny! Teraz przecież nie słyszy się całych zdań, całych kwestii! Może to przez te telenowele? Przekonanie, że mówienie jest jakimś symulowaniem, że to takie naturalne, zwykłe, życiowe. Nie wiem. Teatr jest sztuką. Nie jest życiem. Teatr opowiada o życiu. Opowiada własnym językiem, mówi tekstem. Przedstawienie to przecież rozmowa z publicznością. Jak mogę rozmawiać, skoro rozmówca mnie nie słyszy? Nie ma rozmowy - jest mur.
Obojętność. Patrzy się tylko na zegarek, jak daleko do końca. Podziwiam Maję Komorowską, która ma obsesję na tym punkcie. Z drugiej strony wiem, że takie problemy zaczynają się pojawiać, gdy się strasznie długo gra w filmie. Tak było w moim przypadku. Jeździłem z planu na plan, prawie przez rok, i nagle wróciłem na scenę, by zagrać główną rolę w sztuce "Andorra" Frischa. Na próbie reżyser Janusz Warmiński mówi: - Ja ciebie nie słyszę! Nie rozumiem ani słowa! Parę miesięcy ćwiczyłem. Powtarzałem kwestie tysiące razy! Żeby mnie słyszano.
Wróćmy na Wybrzeże sprzed pół wieku... Miał Pan wtedy, tu swoje ulubione miejsca? Gdzie Pan mieszkał?
- Wybrzeże było wtedy inne niż wszystko, niż Warszawa, taka ołowiana, bez koloru, bez życia. Lubiłem czas, gdy w Sopocie wczasowicze już wyjechali, robiło się tak dziwnie pusto... Mieszkaliśmy w sopockim Domu Aktora vis a vis Grand Hotelu. Dostaliśmy z żoną zamiast pokoju taki składzik na szczotki. Cztery metry kwadratowe. Mieściła się tam tylko góra od tapczanu, ze sprężynami. Ale przysięgam pani, nie pamiętam cienia niewygody czy braku luksusu! Było cudownie! Obiady jadaliśmy w Grandzie, kotlet schabowy - 12 zł... Dużo graliśmy w teatrze. Po trzydzieści przedstawień w miesiącu.
Pamiętam też, jak otwierałem teatr w Gdyni, premierą "Jeziora Bodeńskiego". Niebawem jednak pojechałem, by zagrać w filmie u Hasa. Ale wciąż wracałem na Wybrzeże, by występować w tym przedstawieniu. I raz, pamiętam, już szykowałem się do wyjazdu, a tu dostaję depeszę od Huebnera: "Proszę nie wracać. Stop. Teatr spłonął. Stop."...
Gabriela Pewińska
POLSKA Dziennik Bałtycki
17 września 2009