Pół wieku teatru bez słów

Wrocławski Teatr Pantomimy stworzony przez Henryka Tomaszewskiego ma 55 lat. Powyżej pięćdziesiątki każdy jubileusz już jest ważny. W listopadzie pantomima będzie świętowała 55. urodziny. Uczci je skromnie, bo skromny jest jej żywot. Jest najbardziej skąpo dotowanym teatrem państwowym na Dolnym Śląsku

Dokładnie 4 listopada roku 1956 grupa mimów pod wodzą tancerza, ale też już i mima z nagrodami na festiwalach - Henryka Tomaszewskiego - otworzyła na scenie przy ul. Zapolskiej 3 pierwszą kartę historii jednej z legend muzy Melpomeny - Wrocławskiego Teatru Pantomimy, który był skromnym zbiorem osób opętanych ruchem na scenie. Przy pomocy swojego ciała i gestu, bez słów chcieli opowiadać o różnych ludzkich sprawach. "Dzwonnik z Notre Damę" wg Hugo, "Płaszcz" Gogola, "Bajka o Murzynku" i "Złota królewna". Od tej premiery do usamodzielniania się mimów i otrzymania statusu teatru państwowego przez Studio Pantomimy Henryka Tomaszewskiego przewinęło się ponad pięćdziesięciu kandydatów.

W pierwszym programie wystąpiło prawie dwudziestu, m.in.: Stanisław Brzozowski, Jerzy Fornal, Elżbieta Jaroszewicz, Zdzisław Kapuściński, Anatol Krupa, Ałła Laskowska, Janusz Okniński (Murzynek), Wiktor Paszun (Naczelnik), Janusz Pieczuro, Zdzisława Ślesarow (tytułowa Złota Królewna), Irena Szymkiewicz (Cyganka), Jan Uryga (tytułowy Dzwonnik Ouasimodo). Henryk Tomaszewski - założyciel Studia i reżyser - brał na siebie najtrudniejsze partie, z Akakiuszem z "Płaszcza" na czele.

Premierę nowego tworu artystycznego ówczesna krytyka przyjęła z dużym oczekiwaniem, jak wszystkie nowości po politycznych wydarzeniach w październiku 1956, który uchylił rąbka "żelaznej kurtyny" między wschodnim i potężnym socjalistycznym obozem Wielkiego Brata i "gnijącym kapitalizmem" zachodnich krajów, ale też odpowiednim dystansem. Recenzje nie były entuzjastyczne czy krzepiące chociaż. Więcej w nich było zdziwień, pytań niż merytorycznych ocen. Ale gdy tylko pojawiły się pierwsze zagraniczne opinie, które potraktowały próby poszukiwań własnej drogi artystycznej odmiennej od tego, co znali, jako zjawisko oryginalne, a na pewno intrygujące, to nasi sędziowie od teatru też zmienili sposób patrzenia na pantomimę Tomaszewskiego. Mniej było zdziwień, a więcej podziwu. Złote medale w Moskwie za "Płaszcz" w roku 1957 musiały zrobić w Polsce wrażenie. Rok później wrocławskimi mimami zachwycali się w Budapeszcie bratankowie Węgrzy, w tym samym 1958 roku nasi artyści podbili Londyn. Rok później było sąsiedzkie Drezno, a potem tournee po Niemieckiej Republice Demokratycznej. I same zachwyty. Władza dała mimom carte blanche na zagraniczne wyjazdy i worek z zaproszeniami się rozpruł. Żaden teatr w dzisiejszej Polsce nawet nie może o tym marzyć.

Łatwo szydzić ze starszych kolegów, którzy nigdy czegoś takiego wcześniej nie oglądali, ale też trzeba zauważyć, że teatr jednego z największych na świecie twórców w sztuce mimu i teatrze ruchu rozwijał się artystycznie z premiery na premierę w postępie niemal geometrycznym. Premiery odbywały się raz na rok, czasami rzadziej, bywały między nimi i trzy lata przerwy.

Wrocławski Teatr Pantomimy (dalej WTP) nie miał własnej sali i też nigdy o nią nie zabiegał, bo był klasycznym teatrem wędrownym. Kończył jakiś projekt i ruszał z nim w świat. Tomaszewski ze swoimi mimami objechał cały świat, zagrali w 36 krajach. Przez większość roku Pantomima była w podróży. W swojej historii WTP zagrał w 63 polskich miastach. Ale za to w 22 miastach szwajcarskich i 22 włoskich, 26 francuskich i 26 holenderskich, 37 amerykańskich i... aż 240 niemieckich. Przez całe lata jego menedżerem była niemiecka firma, na której czele stali państwo Birgit i Joachim Landgrafowie, przyjaciele i entuzjaści teatralnych wizji Mistrza Henryka T. Gdyby żył pan Joachim, to i po śmierci Mistrza dziś wrocławskiej pantomimie lepiej by się wiodło i parę przedstawień z ostatnich lat odniosłoby na Zachodzie spektakularny sukces.

Powyżej pięćdziesiątki każdy jubileusz już jest ważny. Teraz w listopadzie pantomima będzie świętowała 55- urodziny. Uczci je skromnie, bo skromny jest jej żywot. Jest najbardziej skąpo dotowanym teatrem państwowym na Dolnym Śląsku. Otwiera je pierwszy raz w swojej historii premierą na Scenie Małych Form Wrocławskiego Teatru Pantomimy. Dziś o godz. 19.30 w Centrum Inicjatyw Artystycznych (ul. Sienkiewicza 8a) zobaczymy autorską etiudę Zbyszka Szymczyka "Poławiacze papieru" oraz "Al Dente" Piotra Soroki. To dobre sygnały z ul. Dębowej, gdzie mieści się siedziba mimów, także te o coraz regularniej odbywających się Otwartych Warsztatach Sztuki Mimu.

Supłam z siebie taki optymizm, bo dziś patrzę na wrocławskich mimów przez pryzmat Mistrza i jego najwybitniejszych dzieł. A trochę ich się zebrało. Ja tylko ekspresem Państwa przeprowadzę przez parę tych przełomowych. W większości nie swoimi słowami.

Było to wspaniałe ("Labirynt"), lecz jest to przecież tylko jedna z licznych prac Henryka Tomaszewskiego, który jest jednym z najoryginalniejszych choreografów Europy Wschodniej od czasów, gdy dała nam ona Niżyńskiego. Ale podobnie jak Marta Graham jest Tomaszewski też poetą i wnikliwym dramaturgiem (Jon Greals "The Sunday Times").

"Bagaże", "Gilgamesz" i "Odejście Fausta" dały początek nowego etapu, w którym liczyła się tylko ambicja stworzenia pantomimy pełnospektaklowej. Wiele już w tej mierze osiągnął. Ale zagubił po drodze tę swoją najistotniejszą pasję - "ruch jest afirmacją życia - mówił mi kiedyś -chciałbym w jakiś sposób obnażyć człowieka przed widzem, by ukazać jego intymność, ten ruch, w którym człowiek żyje sam dla siebie, w którym jest sobą" (Bogusław Czarmiński, "Kultura").

Wybrałem na chybcika, bo studiowanie recenzji z całego świata zajęłoby mi ze cztery dni, albo i tydzień. Ale lista dzieł, moim zdaniem, kluczowych w dziejach mimów z Dębowej jest znacznie dłuższa i muszę ją uzupełnić już w telegraficznym skrócie, by choćby tytuły zostały w Państwa pamięci.

Największym przedstawieniem w mojej hierarchii był choreodram oparty na dramacie Stanisława Wyspiańskiego, o rozszerzonym przez Tomaszewskiego tytule: "Sen nocy listopadowej". Na naszych oczach zasypia wartownik Wiarus i zaczyna się akcja młodopolskiego dramatu, ale odbiega od literackiego pierwowzoru i autor choreodramu opowiada swoją wersję wydarzeń na kanwie dramatu, imponując nie tylko wspaniałymi scenami zbiorowymi, popisami solowymi swoich niezwykłych mimów, ale zaskakującą i optymistyczną pointą. Żołnierz ze snu - Stefan Niedziałkowski i Księżna - Danuta Kisiel-Drzewińska mają szansę na lepsze jutro.

Do tych moich wspaniałości dopisać muszę koniecznie "Przyjeżdżam jutro", "Hamleta-ironię i żałobę" z Markiem Oleksym w roli tytułowej, "Akcję - Sen nocy letniej", "Tragiczne gry", ale też z perspektywy czasu jakby niedokończone, bo z mnóstwem waty "Science fiction" Aleksandra Sobiszewskiego czy "Osąd" tria Passini - Kalina - Mądzik, mimo kilku defektów. Te dwa projekty powstały po śmierci Tomaszewskiego.

Mistrzowi nie dorównają, bezradnie szukają drogi. Na czym polega ta niemoc? Mistrz Tomaszewski nie poszedł śladami popularnego wówczas w Europie Marcela Marceau czy innych mimów solistów, jak Etienne Decroux, Jean Louis Barrault. Jego teatr był wypełniony najróżniejszymi postaciami. Szukał do nich mimów. Sam z każdym rokiem bardziej schodził ze sceny. Jego ciągle szukające drogi etiudy były w tradycji pantomimy jego własnym, nowym artystycznym życiem. Tak stał się Tomaszewskim, którego zna świat. Artyści, którzy próbują udźwignąć szyld Wrocławskiego Teatru Pantomimy im. Henryka Tomaszewskiego, zawsze będą mieli pod górę. Nie można ich odnosić do Mistrza, ale do tego, co się dzieje we współczesnym teatrze i na tym tle wypadają znacznie lepiej.

Mistrz nie lubił piedestałów, legend i gwiazdorów, mówił, jak go mylą z wybitnym grafikiem, też Henrykiem, czy sportowym sprawozdawcą Bohdanem Tomaszewskim. Z rozkoszą opowiadał, jak jakaś dama była rozczarowana, że to nie on tak pięknie opowiada o królowej lekkiej atletyce i eleganckim tenisie. Tak naprawdę te głosy są na dwóch dźwiękowych biegunach.

Te 55. urodziny wrocławskich mimów bez Mistrza będą skromne, bo nikt nie potrafi się wyzwolić z jego cienia.



Krzysztof Kucharski
POLSKA Gazeta Wrocławska
7 listopada 2011