Połamany teatr

Czekamy, czekamy, czekamy. Widownia czerwonego pomieszczenia Opery Krakowskiej powoli zapełnia się. Opóźnienie jest duże, ale dochodzą kwestie logistyczne – widzowie dojeżdżają z innej części miasta, z innego spektaklu. Czekamy. W końcu słyszymy komunikat, żeby wyłączyć telefony komórkowe powiedziany głosem, po którego usłyszeniu aż ma się ochotę dodać „Czytała Krystyna Czubówna". I kiedy myślimy, że już się zacznie, na opuszczonej, twardej, czarnej kurtynie pojawia się napis „Spektakl odwołany"...

Rozmowy, które na chwilę ucichły po komunikacie, zaczynają się wzmagać. Wielogłosowy szum kojarzyć się może z ulem. Jednak jest to zbiorowisko po części rozbawionych, a po części zirytowanych już „pszczół". Znowu czekamy. Słychać oklaski, które mają być pewnie sposobem na wywołanie reakcji. Po dłuższym czasie gaśnie światło, biała postać mówi monolog na punktowcu. Mówi coś o człowieku jako istocie idealnie skonstruowanej. Po prawej stronie elektroniczny robot pisze czerwonym atramentem wciąż to samo zdanie, którego treść ciężko jest dojrzeć.

Niby machina spektaklu już ruszyła, kiedy nagle znów pojawia się napis „Spektakl odwołany". To już wiemy. To jak zupełnie niepasujące do niczego, dziwne fragmenty w „Ferdydurke" Gombrowicza – złamanie linearności akcji. Napis znika, ale nie oglądamy „żywego" teatru. Na kurtynie mamy film: przekaz ze sceny. Obraz jest czarno-biały, jakość jak ze starych filmów. Dwóch szaleńców komentuje zawartość mózgu operowanego człowieka. Na dole jest pasek z informacjami, gdzie tekstem są fragmenty „Dzienników" Gombrowicza... po angielsku! To jak bieżące informacje na pasku kanałów informacyjnych. Scena przedłuża się, zapadam w krótką drzemkę. Przekaz filmowy jest irytujący, bo o wiele lepiej byłoby to oglądać na żywo, w kolorze.

Po wyczekanym odsłonięciu kurtyny widzimy mocno kolorowy obraz z kilkorgiem postaci oraz wielkimi formami jakby „tornad" ze srebrnej folii w tle, które przy opuszczaniu niesamowicie szeleszczą. Można skojarzyć to z wnętrzem mózgu – jedna jasna myśl (monolog) pośród chaosu połączeń i spięć nerwowych. Nagła idea złapania króliczka sprawia, że wszyscy rzucają się za nim w kulisy. Piękna scena szybko zostaje zdekonstruowana. Kobieta w brązie wychodzi z czarnym wachlarzem i mówi zdania powszechnie znane. Potem wpada ta sama kobieta i odprawia „czary" nad leżącym na szpitalnym łóżku mężczyzną za pomocą jakiegoś małego zwierzątka ze skrzydełkami. Patrzy się na to wszystko jak na sen. Jak na jakiś „Gabinet Doktora Caligari" w reż. Roberta Wiene – drużyna wariatów bawi się w kontrolowany mniej lub bardziej chaos.

Elementy autoironii – na ekranie wypowiedź aktora, który negatywnie wyraża się o widowisku. Zawsze jest jakiś buntownik, często nieujawniony. Wcześniej mężczyzna w garniturze opowiada swoje życie. Na koniec wspomnienia innego mężczyzny, tłumaczone na bieżąco na język angielski – najlepsza scena, ponieważ to czysty śmiech, naturalność i inteligentny humor w jednym. Całość kończy się nagle, opuszczaniem kurtyny, po czym wszyscy aktorzy wychodzą, żeby się ukłonić. Percepcja widza wprawiona jest w jakieś ostateczne osłupienie i rozbawienie.

„Kronos" w reż. Krzysztofa Garbaczewskiego to spektakl problematyczny. Do zdefiniowania, opowiedzenia, czegokolwiek. To jakby dalekie echo estetyki Krzysztofa Warlikowskiego w mocno zniekształconej formie. Rzecz nieprzemyślana, ale z wykorzystaniem dużej ilości środków. Performens na temat pamięci, impresja na temat „Dzienników" Gombrowicza, która jednak „Nie zachwyca!". Gra z percepcja widza jest nieudana, męcząca. Pokazanie, że wielokrotne powtarzanie tego samego zniekształca i upraszcza lub ubarwia – tak działa pamięć. Nasz umysł jako biała karta automatycznie zapisuje doświadczenia. Ma „wbudowane" zapamiętywanie zdarzeń, ale załamuje linearność wspomnień przy opowiadaniu, wdaje się w generowane bezwiednie dygresje. Jednak „Kronos" nie jest czymś, co będzie chciało się zapamiętać i jeszcze komuś opowiedzieć. Niestety.



Joanna Marcinkowska
Dziennik Teatralny Kraków
15 grudnia 2014
Spektakle
Kronos