Polsko-amerykański sen Macieja Góraja.

— Nigdy nie byłem partyjny, chociaż byłem zapraszany do partii. Powiedziano mi, żebym opuścił teatr, że dyrektor Adam Hanuszkiewicz nie może mi tego powiedzieć. To wszystko się skumulowało, zostało w psychice. Kiedy koledzy zastanawiają się, dlaczego wyjechałem i zrezygnowałem z kariery w Polsce, niech pomyślą, jak się wtedy czułem — mówi Maciej Góraj, który na wiele lat zniknął z polskiego kina. Dziś zapewnia, że prawdziwa kariera dopiero przed nim.

Zenek z "Ciemnej rzeki", Grzegorz z "Chrześniaka" i Mundek z "Polskich dróg". Szybko dostrzegli go krytycy i pokochała publiczność. Trzy lata po skończeniu łódzkiej szkoły filmowej miał już w rękach nagrodę imienia swojego idola, Zbyszka Cybulskiego, i tytuł jednego z najbardziej obiecujących aktorów PRL-u. Marząc, że chce być jak Cybulski, nie myślał o pieniądzach, których, mimo kolejnych ról, zaczęło brakować. Po rolach u Krauzego, Wajdy i Żuławskiego wyjechał. Nagle. W pojedynkę. Co robił w Chicago? Niemal wszystko. Ale mało grał. Na pewno znacznie mniej niż wcześniej. Nagłówki o "nieudanej hollywoodzkiej karierze" nazywa wymysłem dziennikarzy i kolejnym schematem. O tym, że potrafi się im wymykać przekonuje pomiędzy ćwiczeniami jogi i biznesami rozkręcanymi przed ekranem komputera.

Z Maciejem Górajem, polskim aktorem mieszkającym w Chicago, rozmawia Dawid Dudko

Dawid Dudko: Panie Macieju, witam ponownie. Ponoć do trzech razy sztuka. To nasze drugie podejście do tego wywiadu.

Maciej Góraj - Zmusił mnie pan do przemyśleń nad swoim życiem. Jak powiedział Jan Paweł II: "Nigdy nie jest za późno, żeby zacząć od nowa. Żeby pójść inną drogą, raz jeszcze spróbować. Nigdy nie jest za późno, by na stacji złych zdarzeń złapać pociąg ostatni i dojechać do marzeń".

Kiedy rozmawialiśmy ostatnio, zarówno Polacy jak i Amerykanie byli w lockdownie. Sporo się od tego czasu zmieniło. Jak to teraz wygląda u pana?

- Tu, w Chicago, niektórzy pozwalają sobie, żeby wejść do sklepu bez maski. Zdarza się, że ktoś zwraca na to uwagę, mówi: ty jesteś danger. Ale to przejściowa sprawa. Żyjemy, idziemy do przodu. Trzeba być dobrej myśli. Myślę, że to wszystko zakończy się bardzo szczęśliwie. I że znowu zagram amanta (śmiech).

W spektaklu "Gry miłosne".

- Tak, kto by pomyślał że po tylu latach będę amantem... Gramy to przedstawienie z kolegami i koleżankami z Polski. Wyreżyserował je Mariusz Kotowski. Teraz co prawda się nie widzimy, tzn. widzimy się, ale nie face to face, tylko online. Kto wie, może uda nam się przyjechać z tym spektaklem do Polski.

Z Chicago, do którego wyjechał pan ponad 30 lat temu. To już pana miejsce?

- Pewnie moje miejsce jest u Pana Boga (śmiech). To nie jest tak, że Góraj uciekł, że wyjechałem do Chicago i siedzę tu 31 lat. Przez ten cały czas miałem kontakt z Polską. Jak jadę do Polski, to jestem u siebie i tutaj też jestem u siebie. Fakt, nie było mnie w kraju od 1989 do 2004 r. Po ponad 14 latach przyjechałem po raz pierwszy. Sprawy podziału majątku po rozwodzie ciągnęły się bardzo długo, wszyscy adwokaci mi współczuli. Mój rozwód amerykański został zakwestionowany, prawdopodobnie nielegalnie. Miałem utrudniony kontakt z dziećmi. Może gdyby nie sprawa rozwodu, moja kariera w Polsce inaczej by się potoczyła.

Potoczyła się tak, że jeden z najbardziej obiecujących aktorów młodego pokolenia musiał zostawić rodzinę i wyjechać.

- Niezupełnie było tak, że porzuciłem rodzinę. Drzwi były zawsze otwarte, papiery dla żony i dzieci były załatwione. To, że nie przyjechali to już jest wybór i nieporozumienie ze strony mojej ex żony.

Będąc w Teatrze Narodowym, miałem rozmowę z POP – podstawową organizacją partyjną. Nigdy nie byłem partyjny, chociaż byłem zapraszany do partii. Powiedziano mi, żebym opuścił teatr, że dyrektor Adam Hanuszkiewicz nie może mi tego powiedzieć. To wszystko się skumulowało, zostało w psychice. Kiedy koledzy zastanawiają się, dlaczego wyjechałem i zrezygnowałem z kariery w Polsce, niech pomyślą, jak się wtedy czułem.

Przyjechałem tu praktycznie bez znajomości angielskiego. Trzeba było się go nauczyć. Ale moja przygoda zaczęła się znacznie wcześniej - od Zbyszka Cybulskiego. I to chyba od niego powinniśmy zacząć tę opowieść, ok?

Zamieniam się w słuch.

- Po "Wszystkim na sprzedaż" wyszedłem z kina i byłem w szoku. Szedłem do Placu Wolności z kina Polonia w Łodzi i pod pomnikiem Kościuszki wykrzyczałem, że chciałbym być aktorem. Pomyślałem, że chciałbym być takim mitem jak Cybulski. Pisałem o nim pracę dyplomową. Obejrzałem wszystkie jego filmy, interesowałem się jego życiem prywatnym. Wiedziałem, że on przeżywa bez przerwy kłopoty finansowe. Sam, pomimo świetnych zarobków w Polsce, miałem problemy finansowe. Pieniądze, które zarobiłem za serial "Śmieciarz", tuż przed wyjazdem do Ameryki, to było 800 tys. zł. Ktoś by pomyślał: kupa kasy.

A wystarczało ledwo na życie?

- Ta kariera była niewspółmierna do wynagrodzenia. Robiłem karierę, ale nie było mnie stać na poloneza. Jego koszt wzrósł do 5 mln. Wtedy pomyślałem, że żadna praca nie hańbi i może lepiej gdybym wyjechał i wysłał trochę dolarów rodzinie.

Myślał pan wtedy o międzynarodowym rynku filmowym?

- Jeszcze będąc w Polsce, przed samym wyjazdem, w 1985 r. zagrałem w takim filmie "Chrześniak", który trafił na festiwal do Karlowych Warów, dostał tam nagrodę specjalną. Zaproszono mnie na festiwal do Kairu, przyjeżdżali tam aktorzy z całego świata, głównie amerykańscy. Festiwal wypoczynkowy, bez nagród i wyróżnień. Ale bardzo dobrze mnie przyjęli. Spotkałem tam m.in. Sergio Leone, proponował mi współpracę. Wybierał się wtedy do Moskwy, żeby zrobić epos filmowy. Ale nie mogłem wyjechać z kraju komunistycznego, to było nierealne.

Do Chicago przyjechał pan z ambicjami na hollywoodzką sławę?

- Przyjechałem, jak chyba każdy Polak, za chlebem. Moje założenie było takie: poznać Amerykę z różnych stron. Łapałem się różnych prac. Najpierw pracowałem jako housekeeper, w między czasie chodziłem do szkoły i uczyłem się języka. Później sprzedawałem witaminy, minerały, reklamy, robiłem podłogi. Mówili o mnie: człowiek renesansu (śmiech). Zacząłem też jeździć truckami, woziłem kontenery. Północ, południe Chicago, Denver, Detorit. Dotknąłem filmu amerykańskiego również od strony obsługi. Trafiłem na plan "The Haunted Mansion" - duża produkcja z Eddiem Murphym, który miał tam swoje kaprysy. Nie myślałem tylko o tym, że tu będę artystą. Ale udzielałem się, gdzie tylko mogłem. Powstał np. taki Teatr przy Stoliku ze sztukami czytanymi, z inicjatywy mojej zmarłej koleżanki, Alicji. Reżyserzy zapraszali mnie na plan, ale nie mogli mi zaoferować roli, jeszcze nie byłem na tym etapie.

Jest pan w agencji aktorskiej?

- Tak, w polskiej i zagranicznej.

A chodził pan na castingi?

- Wziąłem udział w filmie Włoszki "Sketches" o emigracji. Trochę chodziłem na castingi, ale gdy przyjechałem do Stanów miałem już 39 lat, nie byłem młodym chłopakiem. Aktorstwo jako takie w naszym polskim środowisku w Ameryce opiera się na tym, że nikt nas nie finansuje, sami musimy o to zadbać. Mimo wszystko, będąc w Ameryce, co jakiś czas grałem. W 1989 zagrałem w polskim teatrze w "Pannie Julii" w reżyserii Zbyszka Zasadnego, a w 1994 w "Pułapce" Arka Drabińskiego z Markiem Kondratem.

A po latach trafił pan do "Rancza". Jak do tego doszło?

- Przypadek zrządził, że zadzwoniłem do Wojciecha Adamczyka. Chciałem dowiedzieć się, co u niego, spotkaliśmy się na kawę. No i zagrałem w jego "Ranczu". Cudowne spotkanie z kolegami, z Franciszkiem Pieczką, z Arturem Barcisiem. Do ostatniej chwili nie wiedzieli, że to ja gram. Pytali: co ty tutaj robisz? Obserwowałem plany zdjęciowe niekoniecznie z perspektywy aktora. I kiedy wróciłem do Polski na plan "Rancza", to był szok. Okazało się, że jest jak w amerykańskim filmie (śmiech). To skupienie dla aktora, jedzenie, opieka, to coś, czego za moich czasów nie było.

Na przykład za czasów "Polskich dróg", za które pokochali pana Polacy. Jakieś szczególne wspomnienie z tego okresu?

- "Polskie drogi" kręciliśmy tam, gdzie normalnie było wojsko niemieckie, czołgi, gestapowcy. Stała kolektura, a ja zawsze grałem w totolotka. W Polsce duże sumy wygrałem na koniach, które pomogły mi później wyremontować podłogi w mieszkaniu, moje dzieci miały dzięki temu gdzie mieszkać. No więc chcę wysłać totolotka, a tam matka i córka, obie chude jak szczapy. Przerażone. Matka szczególnie, mówi: panie, co tu jest? Tu gestapowcy są. Ja byłam w Oświęcimiu". Odpowiadam: proszę pani, to jest film, my tutaj gramy!. Zaczęła mi opowiadać o wojnie, z detalami, że ważyła w Oświęcimiu 40 kg. Nie myśląc długo poleciałem po reżysera, Kubę Morgensterna. Właśnie tak życie przeplata się z fikcją. Dlatego łatwo manipulować naszą psychiką. Prof. Bolesław Lewicki od propagandy, z łódzkiej szkoły filmowej, który był naszą prawą ręką za komuny, mówił: jesteście, by służyć propagandzie.

Propagandowym niektórzy określają film "Smoleńsk" z pana udziałem. Antoni Krauze pana zaprosił?

- Nie wiem, czy sam się nie zaprosiłem (śmiech). Podszedłem do reżysera po amerykańskiej projekcji filmu "Czarny czwartek". Spotkaliśmy się już wiele lat wcześniej przy okazji filmu "Strach". Później był "Zaklęty dwór", w którym miałem zagrać główną rolę, ale tak się nie stało. To były jedyne pieniądze wypłacone mi za rolę, której nie zagrałem.

Zgadza się pan z teorią o zamachu w Smoleńsku?

- Nie wiem, czy doszło do zamachu. Przez kilka lat niczego nie wyjaśniono. Może komuś zależy, żeby tej sprawy nie wyjaśnić? Sprawa katastrofy smoleńskiej cały czas jest otwarta. Do takiego tematu się wraca i poszukuje się prawdy. Wrak powinien wrócić do Polski. To niewiarygodne, żeby być tak potraktowanym, jak my zostaliśmy potraktowali przez Rosjan. Przeżyłem śmierć mamy, Zbyszka Cybulskiego, a później naszego prezydenta. To była dla mnie osobista śmierć. W 2010 r. byłem na Krakowskim Przedmieściu po katastrofie smoleńskiej, widziałem te wszystkie pochody...

"Smoleńsk" kręcono u mnie w domu, w Chicago. Siedzę teraz w fotelu, w którym siedział Antoni Krauze. Bardzo chciał zrobić ten film, bo miał dużo wątpliwości. Sam też jej mam. Krauze chciał, żeby widz resztę sobie dopowiedział.

Mam wrażenie, że wszystko zostało dopowiedziane. Niestety.

- Może wynikało to z tego, że było tam aż trzech scenarzystów? Każdy walczył o swoje. Nie wszystko się udało. Ja od strony artystycznej mam pewien niedosyt. Zgodziłem się zagrać scenę, w której pokazana jest miłość pomiędzy mną, a moją filmową córką. Chciałem pokazać całą swoją prywatną tęsknotę za dziećmi, których nie widziałem 14 lat. W końcu okazało się, że scena została zmieniona. Szkoda, bo "Smoleńsk" dedykowałem swojej córce.

Dlaczego nie został pan zaproszony na premierę "Smoleńska"?

- Nie wiem, może pan mi powie? Może dlatego, że nie jestem partyjny. Może jestem "czarna owca". Ale byłem tym zaskoczony.

Mówi się, że katastrofa smoleńska podzieliła Polaków, a film zaognił narodowy konflikt.

- Nie wiem, czy to sami ludzie się nie podzielili. Trzeba zbudować tę Polskę na nowo, a nie żyć konfliktem przez kolejne 10 lat. Nie wiem, jak to zrobić, ale coś na pewno trzeba zmienić. Smoleńsk to historia, do której można wrócić, może za 20, może za 30 lat. Zerwane więzi nie muszą być zerwanymi więziami.

A panu udało się naprawić rodzinne więzi?

- Tak, mam super kontakt z dziećmi, z wnukami, a nawet jednym prawnukiem. Najważniejsza jest szczerość. Wiem to najlepiej po 25 latach szczęśliwego związku z moją ukochaną Hanią.

Inną kobietą ważną w pana życiu była pana mama. Wspomniał pan, że przeżył jej śmierć.

- Mama była jedną z najważniejszych osób w moim życiu. Żyła jeszcze, gdy dostałem nagrodę Zbyszka Cybulskiego. Była świadkiem tych wszystkich wywiadów, tzw. kariery. Zmarła w 1978 r. Szła sobie poboczem we wsi Złota pod Łodzią. Została przejechana. Krętactwa, które mnie przy tym spotkały ze strony milicji obywatelskiej nie były fair, prokurator nie chciał wystąpić w sądzie. Wtedy nie było ubezpieczeń. Kierowca się nie stawił na wizję lokalną. To wielka tragedia. Dziś, kiedy zakładam rodzinom ubezpieczenia, rozumiem, dlaczego tu jestem.

Głosował pan na Trumpa?

- Głosowałem. Od czasu, gdy dostałem przywilej głosowania, to głosuję. Ale jako republikanin w otoczeniu demokratów czasem wolałbym pozostawić swoje sympatie polityczne dla siebie. A z tym bywa różnie. Dlatego myślę, czy w ogóle nie przestać głosować. Ogólna polityka podziału i zamętu, który jest i tu i w Polsce, zniechęcają mnie do głosowania. Skoro jest taki podział, to wymyślcie trzecią partię, która nie będzie skompromitowana. Poza tym, dlaczego jako Polonia mogę głosować tylko jako mieszkaniec Warszawy? Jestem z Łodzi, wolałbym głosować na tamte listy. To ułomność systemu, którą trzeba by zmienić. Ale oczywiście trzeba głosować.

Jest pan zadowolony z prezydentury Trumpa? Z jego polityki imigracyjnej?

- Trump był i jest za business, za co mu jestem wdzięczny. Żeby przeciętny młody człowiek miał szansę zarobienia pieniędzy, siedząc w domu. Nie twierdzę, że nie popełnia błędów. Tak jak Obama nie rozwiązał kwestii ubezpieczeń, która jest moim zdaniem priorytetowa. Przewiduję mu kolejną kadencję. Ale to jest polityka, nie chcę za dużo rozmawiać o polityce.

Nie pojawiło się w pana dotychczasowej karierze tak duże nazwisko jak wspomniany Sergio Leone.

- Duże nazwisko się nie pojawiło, ale dużym nazwiskiem będę ja sam, ok? (śmiech). Teraz zastosuję reklamowy chwyt, skoro trochę miałem do czynienia z tą reklamą. Ja cały czas jestem, czekam na zaproszenie. Tak jak panna na balu, która stoi i czeka na zaproszenie do tańca. Chętnie słucham każdego projektu, zwłaszcza młodych ludzi. A może ktoś da mi szansę i zrealizuję własny projekt? Mam dużo dokumentów zrobionych o sobie, o mojej rodzinie. Byłby to film paradokumentalny z wykorzystaniem zdjęć historycznych. Może pana pokolenie mnie nie znać, ale ciągle jestem gotowy do pracy. Robert De Niro otwiera hotel w Warszawie. Może przyjadę, podejdę do niego i coś razem zagramy (śmiech).

Najważniejsze momenty z życia i kariery Macieja Góraja? Te, które znalazłyby się w pana paradokumentalnym filmie?

- Sprawa rodziny, rozstania z rodziną, emigracji. Moje pożegnanie z Polską, Warszawa, Pałac Kultury i przywitanie w Chicago. Porównanie Chicago i Warszawy, Polski i Ameryki. Porównanie moich dwóch żyć.

Moment, w którym poczuł się pan sławny też będzie?

- Tak.

A kiedy to było?

- Przy filmie "Ciemna rzeka". Chociaż dziś już jestem kim innym.

Kim? Nie żałuje pan?

- Optymistą! Nigdy nie żałowałem. Byłem aktorem, jestem aktorem i zostanę aktorem. Umiejętności, które mam, mogą mi tylko pomóc. Gdy rozmawiam z ludźmi, których ubezpieczam, bywa, że mnie rozpoznają: pan grał w tym filmie! To pomaga.

Może nie potrafił się pan wystarczająco podporządkować reżyserom?

- Nie, zawsze byłem zdyscyplinowany. Jedyne czemu nie mogę się podporządkować to głupota.

Podobno głupota aktorowi wiele ułatwia.

- Jeden z reżyserów, którego nazwiska nie chcę wymieniać, bo mnie gdzieś później okrzykną, powiedział, że aktor to zawód dla kabotyna. Jeżeli reżyser ma takie rozumienie i nie potrafi obejść się z aktorem jak z człowiekiem, to wielka szkoda.

A co dziś pan robi, jak wygląda codzienność Macieja Góraja?

- Kontroluję oddech, przed wirusem się bronię jak tylko mogę, wzmacniając własny system odpornościowy. Zaczynam dzień medytacją, toaletą aktorską. A teraz słucham sobie ruskiego. Nadążam za wszystkim, co niesie technologia. Nauczyłem się zarabiać pieniądze w sieci. Pamiętam, robiliśmy reperację podłogi u takiego Niemca. On nagle wyskoczył od komputera, krzycząc, że zarobił dwa tysiące dolarów. "Ale jak to dwa tysiące?" - pytaliśmy. Nie rozumieliśmy, jak można nie ruszając się sprzed komputera zarobić dwa tysiące dolarów.

Aktorstwo pana rozczarowało?

- Nigdy! Rozczarowaniem mogą być ludzie. Aktorstwo dało mi doświadczenie, poznałem różnych ludzi, różne nacje. Za komuny mogłem gdzieś wyjechać. Ale ostatecznie nie wyjechałem za karierą. Przyjeżdżając tutaj, wiedziałem jakie są możliwości. Szukałem pracy, szukałem business. Znalazłem. Moja kariera, ta, o której ja myślę, może się zacząć od teraz, ok?

To kończymy w oczekiwaniu aż rozdzwonią się telefony.

- Panie Dawidzie, ja używam energii na odległość, wysyłam ją panu!

___

Maciej Góraj - polski aktor od 31 lat mieszkający w Chicago. Absolwent łódzkiej Filmówki, laureat nagrody im. Zbyszka Cybulskiego za rolę w filmie "Ciemna rzeka" Sylwestra Szyszki. W kinie debiutował filmem "Bolesław Śmiały" Witolda Lesiewicza. Później można go było oglądać m.in. w serialach "Polskie drogi", "Dom" czy "Ballada o Januszku", a także filmach "Strach" Antoniego Krauzego, "Chrześniak" Henryka Bielskiego, "Ziemia obiecana" Andrzeja Wajdy czy "Na srebrnym globie" Andrzeja Żuławskiego. Grał w warszawskich teatrach Narodowym i Powszechnym, a także łódzkim Teatrze Nowym.



Dawid Dudko
onet.film
9 lipca 2020
Portrety
Maciej Góraj