Polsko-niemieckie wyrzuty sumienia

Kolejna odsłona krytyki polskiej rzeczywistości w wykonaniu Pawła Demirskiego trafiła do Lublina. Spektakl ,,Był sobie Polak, Polak, Polak i diabeł" w Teatrze im. Juliusza Osterwy staje się czyśćcowym konfesjonałem, gdzie umarli, zawieszeni między ziemią a niebem, spowiadają się ze swoich traum i tragicznych historii. Ich głównym grzechem jest miejsce urodzenia - Polska. Rozgrzeszenia więc nie będzie.

W spektaklu w reżyserii Remigiusza Brzyka osobiste tragedie jednostek mieszają się z trudnymi wydarzeniami ubiegłego wieku. Oglądamy bohaterów naznaczonych polskimi kompleksami i traumami, nie mogących pogodzić się ze swoją śmiercią. Wszyscy mają dosyć stanu zawieszenia i własnego towarzystwa. Czekają tylko na sąd ostateczny. W wydaniu polskim nawet czyściec nie może być miejscem spokojnym. Gwar i hałas przypominają te z azjatyckiego targu, stwierdza niemiecki turysta (Przemysław Gąsiorowicz), jedyny przedstawiciel innej nacji. Pierwsze słowa o marzeniach, o ,,chęci zobaczenia światełka w tunelu" dają nadzieję na raj. Niestety, mimo chwilowych przebłysków, staje się tylko ciemniej.

W spektaklu widzimy postaci, które w rzeczywistości dobrze znamy z pierwszych stron gazet, czy po prostu z ulicy. Rozumiemy ich kompleksy, znamy pragnienia i pretensje wobec świata. Biskup pedofil (Paweł Kos), PRL-owski generał w ciemnych okularach (Krzysztof Olchawa), dresiarz kibol (Wojciech Rusin), eurosierota (Daniel Dobosz), byłe więźniarki obozu koncentracyjnego (Halszka Lehman, Marta Sroka), w końcu niespełniona gwiazdka muzyki pop (Marta Ledwoń), stają się niejako symbolami polskiego społeczeństwa. Raz śmieszą, raz straszą. Przez tragizm ich historii przebija się sarkazm i ironia. Wielogodzinna, genialna charakteryzacja i kostiumy Szymona Szewczyka i Igi Słupskiej, przemieniające aktorów w potwory z upiornymi oczami, pokazują, w jaki sposób dany bohater zginął. Bo każdy z nich poniósł śmierć w diametralnie różnych okolicznościach. Uwagę zwracają przede wszystkim kreacje Marty Sroki i Halszki Lehman. Wanda (Marta Sroka) swoje monologi wygłasza upiornym szeptem. Mocne światło podkreśla biel skóry, z jej twarzy nie znika złowieszczy uśmiech.

Halszka Lehman, grająca staruszkę, którą hitlerowcy traktowali lepiej niż ,,administracja tego państwa", tworzy postać pełną goryczy i nienawiści. Dobrze, że chociaż Gwiazdka, najmniej upiorna ze wszystkich upiorów, wprowadza odrobinę lekkości na scenę. Ledwoń nie zapomina przy tym o tragizmie swojej bohaterki. Niespełniona piosenkarka krzyczy: ,,Po co mi ta wasza kultura? Ubiorę się w nią? Zapłacę nią za coś?". I tak powstał uniwersalny obraz polskiego społeczeństwa, sfrustrowanego, nie mogącego poradzić sobie z przeszłością. Do całej galerii postaci nie pasuje jedynie niemiecki turysta, który jest właściwie bardziej polski niż niemiecki.

Każdy aktor tworzy charakterystyczną kreację, głównie za sprawą typowego dla danego środowiska języka. Przedstawienie obfituje w przekleństwa, przez co historie są jeszcze bardziej polskie. Dosadnie, wulgarnie, bohaterzy wyrzucają z siebie całą gorycz i nienawiść. I może przez to wchodzą w dosłowność, brakuje niedopowiedzeń, takich jak na przykład w ostatniej scenie. Postacie zastanawiają się, kogo chciałyby spotkać w niebie. Biskup nic nie mówi, wyjmuje tylko papieską kremówkę. Widz nie jest atakowany potokiem słów, a zdaje sobie sprawę o kogo chodzi.

W jednej ze scen w tekst dramatyczny wpleciona zostaje prywatna rozmowa między aktorami o ich wynagrodzeniach za spektakl. Krótki dialog wpływa na wiarygodność postaci, a przy tym pozwala widzom na chwilę oderwać się od przerażającej tematyki polskiego czyśćca. Ostatni przedstawiciele klasy średniej zdają się mówić, że współczesna, trudna rzeczywistość dotyka także ich.

Bohaterowie, mniej lub bardziej tragiczni, zamknięci są w klatce, umieszczonej poza przestrzenią sceny. Mimo to aktorzy ingerują w przestrzeń widowni, powodując lekki niepokój na sali. W końcu oglądamy historie, które rzeczywiście mogły się zdarzyć. Wydaje się, że tak mała powierzchnia sceny nie udźwignie wszystkich potworności sztuki. Można się przestraszyć. Aż chce się powiedzieć: dobrze, że jest krata. Chwyty lokalizujące dramat, które zazwyczaj wpływają na lepszy odbiór przedstawienia, tu nie pasują. Owszem, na Lubelszczyźnie powszechny jest trend ucieczki do ,,brzydkiej jak wieś w zachodniopomorskim, tylko większej" Warszawy, a kibice Motoru Lublin, mimo kolejnych porażek swojej drużyny, cały czas wspierają rodzimy klub. Ma się jednak wrażenie, że historia jest nie nasza, nie lubelska. Czuć naleciałości obcej, wałbrzyskiej przestrzeni. A przecież w Osterwie zdarzały się już spektakle, takie jak ,,Bóg", idealnie oddające lubelską rzeczywistość.

Bohaterowie na scenie krytykują system, wytykają błędy, sami nie mają jednak pomysłu, jak stworzyć nowy, lepszy świat. Nie potrafią pozbyć się prowincjonalnego myślenia. Są bezsilni, a zarazem świadomi własnej bezradności. Uderza szablonowość pomysłów Demirskiego, znów bowiem mamy do czynienia z tymi samymi tematami. Motyw teatru w teatrze, niespełnionej gwiazdy pop i ludzi nie mogących poradzić sobie z przeszłością, ani z przyszłością, widzieliśmy już w spektaklu ,,O dobru" Demirskiego i Strzępki. Hymn FC Liverpool również brzmi znajomo. Twórcy ,,Był sobie Polak..." zamiast zaprzeczyć niezgodnym z prawdą wzorcom kulturowym, utrwalają je. Spektakl opowiada o naturze Polaków, ale mówi stereotypami, a czy nie tych stereotypów chcieliśmy się pozbyć?

Jaki jest finał? Reżyser zostawia go naszej interpretacji, nie podaje rozstrzygnięcia. Aktorzy czekają na zbawienie, albo wieczne potępienie. Bóg nie przychodzi, więc pewnie wszyscy trafią do piekła. Na scenie mamy mocny, krytyczny teatr, z nieco sztampowymi już tematami. Najistotniejsze, polskie wartości, wszelkie mity zostają poddane w wątpliwość. Diagnoza współczesności jest jednoznaczna. Pozostaje ,,prać swoje brudy ręcznie, bo na pralkę przecież nas nie stać". Zastanawia tylko, kto jest tytułowym diabłem. Polak, Niemiec, czy Unia Europejska?



Aleksandra Pucułek
Dziennik Teatralny Lublin
23 listopada 2013