Pomarańcze w Krakowie

Wreszcie można zobaczyć w Polsce jedną z najbardziej szalonych oper XX wieku. Prawie stulecie - 93 lata - musiało czekać arcydzieło XX-wiecznej opery, by zaistnieć na polskiej scenie. I nie chodzi wcale o rzecz, która powoli zdobywała uznanie publiczności, posługiwała się hermetycznym językiem czy roztaczała niechętnie oglądane nastroje nihilistyczne.

Mowa o z lekka absurdalnej bajce, igrającej konwencjami zabawie - "Miłości do trzech pomarańczy" Prokofiewa. Rzecz wymagająca ogromnej pracy, ale w odbiorze czysta rozkosz. Na odwagę zdobyła się Opera Krakowska. Było warto.

Dyrygent Tomasz Tokarczyk ogarnął złożoną całość i pokazał ją jako dzieło logiczne i spójne. Pewnie, że orkiestra nie była bezbłędna - nie mogło być inaczej, skoro Prokofiew nie dość, że zmusza do grania blachę, to jeszcze z uporem maniaka chce, by brzmiała nie tylko triumfalnym forte, ale i subtelnym piano. Chwała muzykom, że starali się temu zadaniu sprostać. Zaprezentowali się z jak najlepszej strony, swobodnie wyprzedzając np. orkiestrę Teatru Wielkiego - Opery Narodowej (męczenia "Święta wiosny" trudno zapomnieć). W Krakowie czuło się zaangażowanie, może wręcz radość z grania. Rzadkość.

Staranna orkiestra i pomocny dyrygent to podstawa dla śpiewaków, którzy nie musieli walczyć o utrzymanie się w rytmie i wysokości dźwięku. Rozbłysnął komizm, w którym

wyróżniły się postaci Fata Morgany i Księcia (Ewa Biegas i Pavlo Tolstoy). Do osiągnięć reżysera, Michała Znanieckiego, zaliczyć trzeba to, że poprowadził bohaterów zgodnie z warunkami śpiewaków - nie usiłował nawet z nader korpulentnego Truffaldina (Vladi-mir Voroshnin) zrobić błazna fikającego koziołki. Dostaliśmy cały katalog osobowości scenicznych.

Niewątpliwie obejrzeliśmy w Krakowie "Miłość do trzech pomarańczy" (śpiewaną nie po francusku, lecz po rosyjsku, co pasuje do tej muzyki o wiele lepiej), fantastyczną bajkę Gozziego, a nie jakieś wizje luźno zatrącające o temat. Stało się tak pomimo reżyserskiego pomysłu, aby akcję rozpocząć w domu starców. Pensjonariusze są awanturniczy, rozwrzeszczani, złośliwi, no i wszyscy jeżdżą na wózkach, na których też wykonują tańce - pod względem okropności nie umywają się do nich najczarniejsi z bohaterów spektaklu. Chaos ostatnich scen jest już totalny. Ostatecznie jednak ów chaos broni bajkę Gozziego, Meyerholda i Prokofiewa. W samą porę.



Jakub Puchalski
Tygodnik Powszechny
15 maja 2014