Pomieszanie z poPĘTLAniem

Utknęli Państwo może kiedyś przez przypadek na pętli autobusowej, do tego z płaczącymi pociechami? Myląc kierunki w obcym mieście lub co gorsza gubiąc się we własnym? Taka pętla to nic przyjemnego dla oka: często wylądowała w szczerym polu, przycupnęły przy niej hangary, hurtownie, hostelu żadnego na horyzoncie, hien tylko brakuje wyjących z głodu na poboczu i histeria u dziecka gotowa! Po prostu "Bleee..."!

Najnowsza propozycja Teatru "Baj Pomorski" w Toruniu na nic aż tak strasznego naszych milusińskich jednak nie naraża, choć za sprawą autorki, Maliny Prześlugi, lokuje akcję musicalu "Bleee..." właśnie na autobusowej pętli przy ulicy Kaczej. Tam swój kurs kończy prawdziwy poznański autobus linii 64 kursujący stąd w przeciwnym kierunku do pętli przy Literackiej (a dalej nawet "wyznaczonym kursem") na końcowy przystanek przy ulicy Puszkina z drugiej strony jeziora Rusałka. Pięknie brzmi, ale co ciekawe i smutne zarazem, czerwony "ogórek" w "Bleee..." nigdy się stąd nie ruszy i nikt mu żadnego kursu już nie wyznaczy, gdyż jest miejscem schronienia bohaterów przedstawienia zesłanych tutaj przez owadzi, bardzo surowy sąd za nieposłuszeństwo wobec Królowej Motyli. Z autobusu wyłaniać się będą nieśpiesznie: pająk bez nóg, osa bez żądła, poczwarka motyla, dwa roztaczające brzydką woń karaluchy, Antonio i Banderas, oraz tajemnicza istota o niezbyt apetycznym imieniu - Ble. Do tego oryginalnego grona niepięknych istot trafia Paź Królowej (niepokornie tkliwy Krzysztof Grzęda), bardzo zbuntowany motyl-trębacz, któremu trudno jest uwierzyć w prawdziwe istnienie wiecznie nieobecnej Królowej Motyli. Za to niedowierzanie ląduje on przy Kaczej w ramach kary i, choć to niełatwe, będzie usilnie próbować zaszczepić w swoich nowych przyjaciołach wiarę w siebie, mimo trudnej sytuacji, w jakiej wszyscy się znaleźli.

Reżyserka musicalu "Bleee...", Laura Słabińska, postawiła przede wszystkim na świetny zespół "Baja Pomorskiego", który dołożył niezwykłych starań, by z dość niemrawego tekstu Prześlugi (zdecydowanie słabszego stylistycznie i nie tak dowcipnego, jak jej wystawiane tutaj wcześniej "Dziób w dziób" czy "Najmniejszy Bal Świata") wykrzesać jak najwięcej dobrej zabawy dla najmłodszych. Aktorzy poza wypowiadaniem kwestii tańczą i śpiewają - i robią to nie tylko sami, ale z udziałem lalek, które na pierwszy rzut oka zdają się wyglądać dość "potworkowato"! Ot, pierwsze z brzegu karaluchy, Antonio i Banderas (animowane przez wygolonych na łyso, jak zwykle przezabawnych Andrzejów, Korkuza i Słowika), przypominają trochę braci Czesia z serialu animowanego "Włatcy móch", co dorosłych może nieco szokować, ale dzieciom bardzo przypada do gustu. Pająk Wiktor (popisowy Mariusz Wójtowicz), któremu zły człowiek wyrwał nogi, porusza się na scenie o kulach, a Osa Mańka - Marta Parfieniuk-Białowicz, za to dość odważnie, jak na spektakl przeznaczony dla 6-latków, zarysowuje sylwetkę granej przez siebie postaci, być może zbyt często kręcąc "odwłokiem" (choć nie jest już przecież Mańką ze "Ślubu" dyrektora Lisowskiego!). Można jedynie podejrzewać, że właśnie taki rodzaj ruchu scenicznego zaproponował aktorce choreograf, Jacek Gębura. Najdowcipniej i zarazem tajemniczo swą postać kreuje Grażyna Rutkowska-Kusa w roli poczwarki Darii, skrytej do połowy aż do finału przedstawienia za wielkim kartonem. Na scenie zobaczymy też ciekawie wplecione w akcję postaci Biedronki i Stonki (w tych rolach zaprawieni już nieraz po drugiej stronie kurtyny panowie techniczni). No i tytułowa Ble, czyli Edyta Łukaszewicz-Lisowska, która dopiero w finale ma możliwość odegrania roli w sposób wyjątkowo zdystansowany. Aktorka chyba najpełniej, najbardziej odkrywczo zarysowuje żart Prześlugi w "Bleee...", jego surrealizm sytuacyjny i metaforyczny charakter całego przedstawienia.

Mam jednak wrażenie, że w tym niedługim spektaklu sama akcja nie jest najważniejszym elementem jego konstrukcji, gdyż jak wspomniałem wcześniej, sporo w niej wyłomów i niejasnych zdarzeń, a momenty zespolenia pierwiastków lirycznych z komediowymi zwyczajnie się "nie kleją". Tutaj teatralność oraz jej nadmiar w jakieś mierze duszą rzeczywistą problematykę przedstawienia, za to dopiero muzyka Piotra Nazaruka wyzwala z niego siłę, a mocny bigbit o potężnie musicalowej konstrukcji dźwiękowej wyraża tekst bez cudzysłowu. Kompozytor zainspirowany musicalem "Hair" Miloša Formana wyraźnie naprowadza dorosłych widzów na hippisowskie komuny, których widownia dziecięca może nie wychwycić, ale udaje jej się wyraźnie wczuć w problem pokazany na scenie. Dziesięciolatkowie, z którymi specjalnie rozmawiałem, sam mając nieco ambiwalentny stosunek do tej produkcji po premierze, na szczęście zrozumieli piękny przekaz mówiący o zaakceptowaniu własnych i cudzych kompleksów, nieocenianiu innych po pozorach - przecież z każdej poczwarki niegdyś powstanie dorosły owad - imago. Wspominali też o pięknie scenicznego świata: barwach scenografii, a przede wszystkim "uroku" lalek będących dziełem Mariki Wojciechowskiej.

Deformacja, tak lubiana przez najmłodszych, pewna sztuczność gry i tańca synchronicznego bohaterów czy marginalna inscenizacja hippisowskiej rewolucji z głośną muzyką - to wszystko daje ciekawe obrazy, ale nie decyduje o całym klimacie przedstawienia. Widać jednak, że wśród tych wszystkich przemieszanych elementów każdy znajdzie w "Bleee..." Laury Słabińskiej coś, co mu pozwoli niezmieszanie wytrwać na pętli autobusowej przy ulicy Kaczej.



Aram Stern
teatrdlawas.pl
25 marca 2016
Spektakle
Bleee...