Popatrzmy na ten świat oczami dziecka

Dukaj, na podobieństwo Wergiliusza, wyciąga nasze dusze zupełnie w inną stronę. Skoro nie możemy sobie z tym wszystkim poradzić w "realu" (minęło prawie 30 lat od stanu wojennego, a my w dalszym ciągu mamy problem z TW, teczkami, rozliczeniami, bo strasznie lubimy być trochę w ciąży, czyli tylko trochę sprawiedliwi) - zakpijmy z tego. Popatrzmy na ten świat oczami dziecka, w tym kraju, gdzie nabzdyczenie chorobliwą powagą sięga zenitu.

Monika Wycykał: W niedzielę repertuar Wrocławskiego Teatru Lalek wzbogaci się o „Wrońca” w reżyserii Jana Peszka. Spektakl powstał na podstawie powieści Jacka Dukaja. Trzeba przyznać, że to dosyć ryzykowny pomysł – nie lepiej byłoby wziąć na warsztat popularny utwór, dobrze przyjmowany przez publiczność? Dlaczego warto adaptować młodą polską prozę?

Roberto Skolmowski: Pewnie, najprościej inwestować w tak zwane „hity”, ponieważ doświadczenie pokazuje, że ten mechanizm się sprawdza: publiczność przychodzi zachęcona samym tytułem. Natomiast „Wroniec” to nie tylko tytuł, lecz rzecz absolutnie niezwykła. Jedna z najważniejszych książek ostatnich lat, choć niezmiernie trudna do przełożenia na język sceny. I dziwię się, że tylko dwa teatry zdecydowały się na wystawienie tak wielkiej literatury. Mamy bowiem do czynienia z dziełem, które w sposób fenomenalny przetworzyło wielką polską tragedię, czyli wprowadzenie stanu wojennego. I co ważne, nie jest to książka martyrologiczna. My również w teatrze nie robimy sztuki „na kolanach”, o wielkim podziemiu, nie mówimy o biednych Polakach udręczonych przez czerwonego okupanta...

W takim razie – o czym mówimy?

Jan Peszek wyciągnął z książki Dukaja pewną uniwersalną refleksję – to przede wszystkim opowieść o utraconym dzieciństwie. „Wroniec” nabiera takiego wymiaru z dwóch powodów. Po pierwsze, dzieci są zawsze ofiarami wszelkim szaleństw dorosłych, a wojna jest okrutnym szaleństwem, jakkolwiek na nią nie spojrzeć. Nie ma gorszej rzeczy niż utracone dzieciństwo, zwłaszcza, gdy takie doświadczenie staje się udziałem całego pokolenia. Po drugie zaś, rzeczywistość stanu wojennego poznajemy właśnie oczami dziecka. Ono uważnie obserwuje, co się dzieje, nie oceniając. Wszystko przyswaja, lecz kojarzy na zupełnie innym poziomie, poziomie dla nas wręcz abstrakcyjnym.
Jeśli wczytać się w tekst Dukaja oraz przyjrzeć się spektaklowi Peszka, te sprawy widać jak na dłoni.

Problematyka, o której Pan mówi, nie należy do łatwych. W związku z tym zastanawiam się, do kogo tak naprawdę jest adresowany „Wroniec”?

W moim odczuciu na to przedstawienie mogą przychodzić już piąto-, szóstoklasiści, jak również gimnazja, licea i oczywiście widzowie dorośli. Trzeba jednak zauważyć, że w zależności od wieku – każdy ujrzy „Wrońca” w odmiennym świetle. Inaczej odbierze tę sztukę młodzież, inaczej zareaguje człowiek, który pamięta tę rzeczywistość.

Opowieść o Milipantach, Bubekach, Panach Opornych może powiedzieć coś nowego o tamtych wydarzeniach ludziom, którzy doświadczyli „uroków” stanu wojennego na własnej skórze?

Tak, ponieważ zobaczą ten świat w krzywym zwierciadle. Zobaczą przebłyski tego, co wówczas wydawało się naszym życiem – w kalejdoskopie surrealizmu. Pamiętam, jak pierwszy raz przeczytałem „Wrońca”; cały czas się śmiałem. Ten śmiech się we mnie obudził. I w pewnym momencie stwierdziłem, że jest to banalny mechanizm obronny. Bo jednak stan wojenny stanowił część mojego życia, oznaczał diametralną zmianę dla wielu ludzi. Ja na przykład chciałem studiować zupełnie gdzie indziej, ale za granicę mogłem wyjechać tylko raz – z biletem w jedną stronę.
To była zmiana totalna, często zakończona życiową katastrofą, a przy okazji czas pierwszej poważnej refleksji dla mojego pokolenia, co robić, jak żyć. Teraz nagle czytam „Wrońca”, po czym myślę sobie, jakie to i żałosne, i śmieszne było. A przecież myśmy tego żałośnie i śmiesznie nie odbierali... W powieści Dukaja jak w pigułce widzi się nas, Polaków – jakimi pięknymi i podłymi jesteśmy. Widać całe nasze permanentne nabzdyczenie oraz wiarę w tyle fałszywych praw, w tyle fałszywych rzeczy, w które nam wierzyć kazano. Kluczem Jana Peszka w inscenizacji stało się właśnie odmartyrologizowanie historii, co dla wielu nas, staruchów, będzie szokiem. Ale może takim uzdrawiającym i oczyszczającym?
Tymczasem czytelnicy czy widzowie kilkunastoletni patrzą na to jak na swoistą grę komputerową… Widzą postaci rodem z gry i na swój sposób to również jest fenomenalne.

Nie boi się Pan, że młodzi ludzie nie zrozumieją historii o smutnych panach w ciemnych okularach, że powiedzą: to była wasza wojna, nam już nic do tego, my nic nie pamiętamy, więc dajcie nam spokój?

Owszem, niepokoję się, czy uda nam się zachęcić widzów do przychodzenia na ten spektakl. Z drugiej strony, Wrocław jest miastem szczególnym i stan wojenny również przeżyliśmy tutaj w sposób szczególny. Nadawał pewien ton wydarzeniom tamtego okresu. Bez tego, co się stało we Wrocławiu, nie byłoby roku \'89.
Tymczasem młodzi ludzie często nie wiedzą, co miało miejsce nawet w niedalekiej przeszłości. Kiedy z nimi rozmawiam, widzę, jak wszystko im się fantastycznie miesza: jakiś stan wojenny? Wprowadzili go przed wojną japońską, a po Anschlussie Austrii czy na odwrót? Czy to w ogóle była jakaś wojna? No to o co chodzi?
Proszę zwrócić uwagę: żyjemy w świecie, w którym świat de facto dla każdego młodego człowieka właśnie się zaczął. Przeszłość nie istnieje. Odnoszę nawet wrażenie, że znienacka znaleźliśmy się w głębokim średniowieczu. Człowiek media aetas miał za sobą trzysta, czterysta, pięćset lat kompletnej pustki, bo nie znał pojęcia historii. Teraz dzieje się coś podobnego.

Dzięki realizowaniu takich sztuk jak „Wroniec” można skutecznie przeciwdziałać tym szkodliwym tendencjom?

Teatr musi pamiętać o tym, co już Szekspir powiedział: że jest zwierciadłem, czyli mówiąc wprost – powinien dawać świadectwo. I coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że teatr ma za zadanie iść w stronę misji społecznej oraz poważnej edukacji społeczeństwa, zwłaszcza po tym potworku, jakim stała się niedawna reforma szkolnictwa. Jeśli się tym nie zajmiemy, za chwilę będziemy mieć puste widownie oraz rzesze wtórnych analfabetów z dyplomami.
Po trzech latach pracy w tutejszym teatrze wiem, że musimy zacząć pracę od podstaw, od uczenia podstawowych pojęć, co oznacza dobro, a co zło. Świat wirtualny diametralnie zmienia pozycję człowieka – staje się wyłącznie obserwatorem, gdy przestaje być aktywnym uczestnikiem. Widzę po dzieciach przychodzących do teatru, że one mogą wchodzić w relacje, są otwarte na świat i chcą ów świat zmieniać, budować, poznawać. Trzeba uczyć postawy świadomego uczestnictwa w rzeczywistości.
Osobiście nie wyobrażam sobie, żeby młodzież we Wrocławiu nie wiedziała maksymalnie dużo nie tylko o samym stanie wojennym, ale o całym okresie powstania, rozwoju i funkcjonowania opozycji demokratycznej. Dlatego każda klasa, każda szkoła, każdy widz, który przyjdzie, otrzyma od nas szalenie ważną, istotną książkę „Wrocław walczy o wolność”.

Nie wydaje się Panu, że my, młodzi, jesteśmy zwyczajnie osaczeni przez historię? Gdziekolwiek człowiek się nie obejrzy, widzi mnóstwo ludzi gardłujących bez wytchnienia za jakimiś zamierzchłymi problemami… Może nie trzeba uczyć historii, lecz znaleźć odpowiedni stosunek do niej?

Żeby istniała przyszłość, po prostu musi istnieć przeszłość. Jednak historia jest u nas podawana w taki sposób, że się robi niedobrze. Młodzież dostaje jakąś paskudną przemieloną papkę. Co więcej, około sto lat temu historia została zaprzęgnięta do służby polityce, różni panowie i różne grupy wykorzystują ją do robienia karier. Już Wyspiański dostrzegł takie zjawisko. A kiedy czyta się jego „Wyzwolenie”, to widać wyraźnie, że w tej materii nic się nie zmieniło. Jesteśmy cudownie niezmienni. Nieprzemakalni.
Kiedy patrzę na opętany świat, w którym żyję, słyszę rzeczy, które są podawane do wierzenia,  jestem przerażony. To, co się dzieje aktualnie dzieje w Polsce, to jest czas arcygłupi! Boże, jak myśmy zgłupieli! Prezentujemy jakiś histeryczny stosunek do naszej przeszłości. Co inteligentniejsi mają ubaw po pachy, żartując z Kasztanki i Wodza. Faktycznie, Wodzów  i Kasztanki można dzisiaj liczyć na kopy.
„Wroniec” Dukaja tak naprawdę pozwala odnaleźć ten właściwy stosunek do przeszłości. W tym tekście tkwi potencjał, który z jednej strony można wykorzystać do odbrązawiania historii, z drugiej natomiast pozwala pokazać, że nie bylibyśmy w tym miejscu, gdyby nie bardzo konkretni ludzie. I że system, który zaczął od czterdziestego czwartego, piątego roku funkcjonować w tym kraju, był złem absolutnym. Przez te kilkadziesiąt lat z ludźmi stało się coś niedobrego. Gdy polityk mówi o wymordowaniu kwiatu inteligencji tego narodu, ja się z nim zgadzam. Jednak nie wymordowano go w jednym momencie, w Katyniu choćby, tylko czyniono to sukcesywnie. Efekt? Praktycznie całe społeczeństwo nie czyta książek, uczelnie znajdują się daleko w tyle za światową czołówką, poważni uczeni opowiadają rzeczy koszmarne. O tym należy mówić.

Jednak najgorętsze dyskusje w III RP z historią w tle dotyczą czegoś zupełnie innego – na przykład kwestii, czy i jak należy ukarać architektów stanu wojennego. Niedawno debata odżyła przy okazji wznowienia procesu Jaruzelskiego i Kiszczaka. Dlatego chciałabym spytać, czy w tym kontekście „Wroniec” na scenie Wrocławskiego Teatru Lalek nie nabiera specyficznego, politycznego odcienia?

Nie, jest dokładnie na odwrót! Wszyscy realizatorzy starają się pokazać coś absolutnie przeciwnego. Jeżeli nie ma tego w książce Dukaja, nie znajdzie się w spektaklu Peszka – nie będzie polityki. Chyba nawet nikt nie będzie przypominał Jaruzelskiego, ponieważ nie potrzebujemy departamentu do spraw aluzji. Wydaje mi się (i tak rozumiem Jana Peszka), że oni w spektaklu próbują takie myślenie wręcz ośmieszyć, by nie włączać w sztukę polityki. Homo politicus i w Polsce, i na świecie znienacka stał się najważniejszym rodzajem homo, czego nie da się wytrzymać na dłuższą metę.
Dlatego też Dukaj, na podobieństwo Wergiliusza, wyciąga nasze dusze zupełnie w inną stronę. Skoro nie możemy sobie z tym wszystkim poradzić w „realu” (minęło prawie 30 lat od stanu wojennego, a my w dalszym ciągu mamy problem z TW, teczkami, rozliczeniami, bo strasznie lubimy być trochę w ciąży, czyli tylko trochę sprawiedliwi) – zakpijmy z tego. Popatrzmy na ten świat oczami dziecka, w tym kraju, gdzie nabzdyczenie chorobliwą powagą sięga zenitu.
Jak patrzę na „Wrońca”, mam wrażenie, że to taki współczesny „Ubu król” Alfreda Jarry’ego – ze względu na sposób myślenia. Mam nadzieję, że nieźle narozrabiamy.



Monika Wycykał
Dziennik Teatralny
5 marca 2011
Spektakle
Wroniec