Popisowe... trzaskanie drzwiami

Niegdyś popularny był refren Młynarskiego: "Ludzie to lubią, ludzie to kupią, byle na chama, byle głośno, byle głupio". I rzeczywiście wciąż "kupują", czego dowodem "Mayday 2" w Teatrze Powszechnym oraz finałowe gromkie brawa na stojąco...

Farsą Raya Cooneya ratowała się finansowo niejedna scena. Pierwsza część "Mayday" od 2004 roku nie schodzi z afisza Teatru Nowego, choć została rozjechana przez recenzentów i choć zmieniały się dyrekcje, co fakt ów potwierdza. Ale po co układać te same klocki przed publicznością tego samego miasta, skoro już istnieje oczywisty dowód na to, że tekst jest beznadziejny, a gagi prymitywne? Powtarzanie inscenizacji polegającej znów na trzaskaniu sześcioma parami drzwi jest nadużyciem wobec widowni. 

Tym razem taksówkarz bigamista (Piotr Lauks) ma nie tylko problem z oszukiwaniem dwóch żon (Barbara Lauks i Beata Ziejka), ale z dziećmi z obu małżeństw (Katarzyna Kowalczuk i Mateusz Olszewski), które poznały się przez internet, nie mając pojęcia, że tata jest wspólny. W tym zamieszaniu istotny udział będą mieli wujek Stanley (Grzegorz Pawlak) i jego stetryczały ojciec (Michał Szewczyk).

Reżyser Marcin Sławiński uznał, że akcję i tekst uratuje tempo, więc wszyscy biegają, pot się z nich leje strumieniami, wygłaszają kwestie z szybkością karabinu maszynowego, akcentując sytuacyjne zwroty walnięciem drzwiami i wibrującymi dzwonkami telefonów. I tak jest przez dwie godziny (z przerwą). Niby się dzieje, a monotonia z każdą chwilą coraz bardziej dokucza, wprawiając w zakłopotanie... 

Farsa bez pomysłu na wystawienie (jest jeden: wspólne wnętrze jako mieszkanie dwóch rodzin z odległych krańców miasta) to nieporozumienie i gra na najniższych instynktach. Gdy jest śmiesznie, często najlepiej widać, jak jest ponuro.



Renata Sas
Express Ilustrowany
12 maja 2012