Pora umierać

Uważasz się za człowieka sukcesu, ale jakoś nigdy niczego się nie dorobiłeś? Nie jesteś już w stanie utrzymać swojej rodziny? No cóż, powinieneś już chyba odejść.

Kameralna sala Teatru Małego – właśnie podnosi się kurtyna. Nastrój intymności, charakterystyczny dla pierwszych minut spektaklu, gdy wszyscy z niecierpliwością czekają, na to, co znajduje się po drugiej stronie rampy. W uchu smooth jazz, na pierwszym planie  w ciemności rysują się kształty pogrążonego we śnie ogniska domowego, w tle światła wielkiego miasta. Brooklyn w Nowym Jorku. Głęboka noc. Oto głowa rodziny, Willy Loman, sześćdziesięciopięcioletni komiwojażer z ponad trzydziestoletnim stażem w tej samej firmie, wraca niespodziewanie do domu. 

Tak zaczyna się „Śmierć Komiwojażera” Arthura Millera, opowieść o rodzinnych kłamstwach i nieznośnym przemijaniu. Willy jest ofiarą i zarazem najgorętszym wyznawcą american dream. Non-stop wspomina swoje świetne wyniki w sprzedaży (których de facto nigdy nie osiągnął), od swoich synów wymaga życiowych sukcesów, a Amerykę nazywa najwspanialszym z krajów. Nie lubi słuchać faktów niezgodnych z jego ideałami. Woli fikcję, żyje jak we śnie. Gdy zaczyna sobie boleśnie uświadamiać, że w jego bajce nie ma miejsca dla starego, miernego akwizytora, postanawia odejść. 

Żegnając się z tym światem, w celu zapewnienia rodzinie lepszego bytu (wysoka polisa ubezpieczeniowa), jest jednocześnie tak samo wobec swoich bliskich niesprawiedliwy, jak był przez ostatnie trzydzieści lat. Perspektywa śmierci nie budzi w nim potrzeby zbliżenia się z nimi i zrozumienia. Zresztą, po co miałby to robić? Jak przystało na prawdziwego ojca prawdziwie amerykańskiej rodziny, Willy wie, co jest dla kogo dobre. Przede wszystkim, trzeba znać swoje miejsce. Najbardziej świadomą tego powinna być żona, która nie ma prawa odzywać się niepytana ani wtrącać do spraw mężczyzn. Nie wolno jej także cerować pończoch przy mężu, ponieważ denerwuje go to (na nowe nie ma co liczyć, gdyż otrzymała je zamiast niej kochanka). Następnie, synowie: najlepsi z najlepszych, ale broń Boże, nie jacyś kujoni, raczej kuci na cztery kopyta, wysportowani i pewni siebie chłopcy, lubiani przez wszystkich. Największą dumę Willy’ego budzi rzecz jasna pierworodny, Biff. Nauczony od ojca polegania jedynie na swoim powodzeniu, Biff oblewa maturę i przez następne kilkanaście lat włóczy się po świecie bez konkretnego celu. Pragnie być farmerem, robotnikiem, jednak te plany nie spotykają się ze zrozumieniem ze strony Willy’ego.  W wieku 34 lat mężczyzna nie ma pomysłu na życie i poprzez drobne kradzieże usiłuje udowodnić ojcu, że coś potrafi. Drugi syn, Happy, osiągnął w zasadzie tyle samo, do czego, w przeciwieństwie do brata, się nie przyznaje i opisuje swoje życie jako nieustającą sielankę. Przedstawia ojcu jeszcze bardziej fałszywy obraz rzeczywistości. 

Sztuka Arthura Millera przedstawia problemy społeczne ówczesne autorowi, krytykuje konsumpcyjny model życia końca lat czterdziestych, lecz jest aktualna także w dzisiejszej Polsce. Przy obecnych od kilku lat nastrojach antyamerykańskich, nie ma lepszej i bardziej kłującej broni na Stany Zjednoczone niż krytyka idyllicznego american dream. Jednak tym, co jest najbardziej uniwersalne, są napięcia pomiędzy członkami rodziny Lomanów, będące po dziś dzień przyczyną wypieków na twarzy w trakcie lektury Śmierci Komiwojażera. 

Przyspieszone bicie serca można odczuć również oglądając spektakl Kazimierza Kutza. Pierwszy akt nie zapowiada późniejszych emocji, a jego akcja może być niezrozumiała dla widzów nieznających fabuły. Senność, bliska rozbudzonym w środku nocy bohaterom, udziela się także widowni. Z drugiej strony, są tu bardzo mocne, zapadające w pamięć momenty; należy do nich przede wszystkim pojawienie się Janusza Gajosa. Aktor przechodzi totalną transformację na scenie – staje się zagubionym, zmęczonym, starym człowiekiem. Kreuje wizerunek zupełnie sprzeczny ze znanym nam dotychczas z mediów, silnym  i pewnym siebie Gajosem. Nie sposób go rozpoznać i chyba każdy przez moment zastanawia się, czy to aby na pewno Gajos.  

Z kolei Linda Anny Seniuk to postać szalenie dramatyczna, przyciągająca i przejmująca, ale charakterem bliższa czasem Madzi Karwowskiej niż zahukanej bohaterce Millera. Nie każdy może się zgodzić z taką interpretacją, niemniej, nie można odmówić Seniuk absolutnego mistrzostwa. Nawet własna matka nie wzruszyłaby mnie tak bardzo, jak ona płacząca po kątach nad Willym, tak żeby tego nie widział. Więc może to i dobrze, że artystka nie trzyma się tu wiernie pierwowzoru? 

Ciekawie wypadli też Zbigniew Zamachowski i Wojciech Malajkat jako Happy i Biff.  W sztuce Willy nazywa swoich synów „adonisami” i Zamachowskiemu udaje się stworzyć, na przekór warunkom fizycznym, postać kawalarza-luzaka, który za wszelką cenę unika spoważnienia i poruszania niewygodnych tematów. Biff Malajkata to, obok Willy’ego, najważniejszy bohater spektaklu. Konflikt między nimi to oś przedstawienia, wokół której kręcą się inni. Sceny, gdy ojciec kłóci się z synem, są tak przejmujące, ponieważ aktorzy zagrali cały diapazon emocji, od wielkiej miłości i podziwu po ogromny zawód i żal. Widać to zwłaszcza w drugiej części przedstawienia, która jest w przeciwieństwie do sennego pierwszego aktu, żywa, zrytmizowana i bardzo dramatyczna. Dodatkowym urozmaiceniem są tutaj epizody z aktorami drugoplanowymi: rozmowa Willy’ego z młodszym od niego przełożonym, karierowiczem Howardem (bardzo udana kreacja Emiliana Kamińskiego) czy scena w hotelu z Kobietą (genialna, przekomiczna Ewa Konstancja Bułhak). 

Aktorstwo to największy atut tego spektaklu, lecz nie można zapomnieć o reżyserze. Kutz stworzył oniryczną atmosferę, pełną duchów z przeszłości. Zaś pod płaszczykiem snu znajduje się dotykająca nas wszystkich proza życia. Jest bolesna i wzruszająca, ale nie kiczowato melodramatyczna. Zgrabnym zabiegiem reżyserskim zrezygnowano z dosłownego zakończenia Millera. Zniknął niepotrzebny, sztuczny patos. Pozostało oczyszczenie.



Maria Paska
Dziennik Teatralny Warszawa
28 lutego 2009