Porachunki z ojcem

"Ostatni taki ojciec" Artura Pałygi sprawnie posługuje się paradoksem miłości ojcowskiej. Nieumiejętność okazywania uczuć jest w niej figurą sadyzmu.

To już chyba trzecia realizacja Witta-Michałowskiego, którą widziałem. Reżyser ma rzadki dar łączenia tradycji offu z rzemiosłem aktorskim. I talent do wynajdywania elastycznych metafor, wewnątrz których rozpychają się jego spektakle. W "Ostatnim takim ojcu" najlepszy pomysł inscenizacyjny Łukasza Witta--Michałowskiego nie dotyczy sceny, tylko widowni. W pustej postindustrialnej sali, huczącej z chłodu i przypadkowych pogłosów, wchodzimy na ciasny wysoki podest, siadamy w dwóch rzędach naprzeciw siebie. Od widzów naprzeciwko oddziela nas ledwie kilkadziesiąt centymetrów. Gdzie oni będą grać? Pośród publiczności znajduje się chłopak w czarnym garniturze. To on zacznie spektakl. "Nie ma żadnych ojców..." - prowokuje. "Nasi ojcowie byli ostatni". Podobno piekło ojców tyranów jest już pełne, ci, którzy teraz spełniają tę rolę, to mięczaki. 

Zanim zdążymy zareagować, grupa maszynistów przebrana w wojskowe mundury rozłupuje podest na cztery mniejsze. Podnoszą się z podłogi tablice rejestracyjne i odjeżdżamy do tyłu. Okazuje się, że pod widownią stoi trumna, a w niej spoczywa obłożony pokrojonymi w plasterki wędlinami trup Ostatniego Ojca. Jesteśmy świadkami stypy. Chór krewnych pożera mięso z ciała, bohater, którego nazywają Franio, gada z umarłym ojcem. Mają ze sobą jakieś sprawy do załatwienia. A potem kolejny ruch, ciężarówki--moduły zostają ułożone w nową konfigurację. Trzymając się łańcuchów i ramion widzów obok nas, jeździmy po hali jak ciężarówki lub transportery opancerzone po poligonie. 

Witt-Michałowski zmienia raz po raz perspektywę spojrzenia na rodzinny dramat. 

Jesteśmy w oficerskim mieszkaniu w przypoligonowym garnizonie. Raz w małym, raz w dużym pokoju. Pojawiają się sceny narodzin Frania, niedzielnych obiadów, ceremonii włączania nowego telewizora. Rytm opowieści wyznaczają kolejne akty ojcowskiego terroru, tresowania i dręczenia dzieci i żony, czuć duszną atmosferę domowej przemocy z mundurem w tle. Najostrzej wypada sekwencja spożywania "afrykańskiego" arbuza. Franio i jego siostra muszą rozebrać się do naga, żeby nie poplamić odświętnych ubrań. Jest w tej scenie coś bezsensownie plugawego, pół-pornograficznego, a jednak aktorzy grają z całym oddaniem. Jakby nie rozcierali sobie na twarzach czerwonego miąższu, a pozowali do "Ostatniej wieczerzy". Reżyser ucieka od realizmu dramatu, interpretując dosłownie oryginalny tytuł sztuki "Ojcze nasz" jako modlitwę za i przeciwko ojcu odmawianą i rozegraną w przestrzeni symbolicznej. Na przykład w głowie bohatera. Z dziury w ścianie wyłania się postać tancerza Butoh, może diabła lub sukkuba, a może tylko personifikacji tego, co w mrocznej duszy Frania należy do ojca. Delikatne projekcje pokazują rozrastanie się jakiegoś grzyba, ciemnej plamy na murze. 

Efektowna ruchoma widownia przykrywa kilka niedostatków interesującej sztuki Pałygi, ale Witt-Michałowski nie zawsze konsekwentnie nią operuje. Jednak generalnie jest dobrze: spektakl frapuje, działa na emocje publiczności. Oto ojciec tyran zmienia się w warzywo. Jego dotychczasowe ofiary muszą go teraz z oddaniem pielęgnować. Nie potrafią jednak temu podołać. Kolczaste obrazy zostają w głowie.



Łukasz Drewniak
Dziennik
3 kwietnia 2009