Porazić widza spektaklem

Nie wiem, w jakich kategoriach oceniać Opus Nr 7. Widzę zbyt duży dysonans pomiędzy obiema częściami spektaklu. Pierwsza rzuca na kolana, a druga jest tylko jej odległym echem. To pierwsza nadal siedzi mi w głowie. Zacznę od niej. Ale tu pojawia się kolejny problem. Boję się użyć zbyt wielkich słów. Bo, czy spektakl o holocauście może być wspaniały? Ma nam się podobać? Raczej nie. Ma nas przejąć?

Tak, określenie „przejmujący” lepiej by pasowało do opisu Opusu Nr 7. Ale krytycy ostatnimi czasy zbyt wiele spektakli określają mianem „przejmujących”. Więc jak napisać o Opusie Nr 7. Ściska za gardło? Bije po twarzy? Oplata widzów jak pajęczyna i mówi: patrzcie, ja sobie przecież niczego nie wymyśliłem. To wszystko zdarzyło się naprawdę. 

Dekoracje były proste. Długa, biała ściana i czarna podłoga. Na środku kilka wiader. Po scenie przechadza się kobieta w czarnym płaszczu i ogromnym mopem myje podłogę. Odwija z niego szmatę. Teraz w dłoni trzyma kij w kształcie litery T. Krzyż? Być może, bo już za chwilę słychać fragment mszy. A na scenie pojawiają się aktorzy. Mężczyźni w czarnych płaszczach, kobiety w sukniach z odsłoniętymi ramionami. Mają podstawy do nut, jeden z nich wnosi puzon. Śpiewają. Jeszcze jest spokojnie. Jeszcze tylko przez chwilę. 

Aktorzy w białej ścianie wycinają dziury. Pojawia się w nich to ręka, to noga. Teraz biorą do rąk wiadra i chlustają czarną farbą prosto w mur. Powstałym kształtom doklejają kapelusze, warkoczyki. To Żydzi. Otaczają nas sekwencje obrazów. Skrawki gazet wdmuchnięte na widownię. Płaszcze przybite do ściany. Dłonie wynurzające się z rękawów płaszczy. Chwytające aktorów, zapraszające do tańca. Zdjęcia Żydów wyświetlane na ścianie. Jedno po drugim, coraz bliżej i bliżej. Czarno-białe sylwetki Żydów szepczących, szukających papierosów, czyszczących okulary. Odwracających się plecami do widowni i znikających po strzale w plecy. A potem na białej ścianie wyświetlony pokój. We fragmentach. Przemieszczający się po nim esesman, kąpiący wirtualny wózek, który materializuje się na scenie. A w wózku buty. Kolorowe, maleńkie buciki. Tyle obrazów, tyle sekwencji, tyle znaczeń. I ta kość w gardle, którą czujemy po wyjściu na przerwę. Reżyser gra na naszych uczuciach jak na skrzypcach. Nie mówi o holocauście. Pokazuje holocaust.  

A po przerwie totalna zmiana konwencji. Tylko aktorzy ci sami. A może jednak nie. Bo to już nie holocaust, tylko czasy stalinizmu w Związku Radzieckim z wplecioną w nie historią wybitnego pianisty, Dymitra Szostakowicza. To już nie scena, tylko arena. Cyrkowa? Trochę tak. Otoczona przez widownię ze wszystkich stron. Już za moment popisy akrobatyczne będą przeplatać się tu z tańcem uderzających o siebie, metalowych fortepianów. Na scenę wtoczy się kilkumetrowa kukiełka Matki Rosji. W mgnieniu oka powstanie domek z fruwającymi w oknie białymi firankami. Za chwilę Matka Rosja strzeli do figurek rosyjskiej śmietanki partyjnej. Ogromna ręka Imperium chwyci, stojącego na scenie Szostakowicza i przyciągnie do siebie. A wszystko to w takt muzyczki krnąbrnej, wesołej, swawolnej.  

Druga część spektaklu to mało słów, za to dużo niespodzianek. Sceny zmieniają się szybko, zaskakują, nie pozwalają odetchnąć. Wszystko to zbyt dosłowne, zbyt nachalne. Bardziej efekciarskie niż efektowne. Na pewno bardzo symbolicznie, tylko pytanie, czy nie za bardzo? Przynajmniej w porównaniu z częścią pierwszą, która nic nie narzucała, za to dużo odkrywała. Dmitrijew Krymow w Opusie Nr 7 stworzył dwa odrębne światy teatralne. W pierwszym wzniósł się na wyżyny, tego, czym może być teatr. I za to należą mu się ogromne brawa.



Paulina Dreslerska
Gazeta Festiwalowa
16 października 2009