Post-moderna z dużą łyżką immersji

Tak się cudownie złożyło, że premiera ulissesa zgrała się z moją prywatną lekturą tego epokowego dzieła. Czytając pochłonięty niesamowitością Joyce'owego warsztatu, zadawałem sobie pytanie — Jak to dzieło adaptować? Jak przełożyć, na któreś z mediów ruchomych. — I pewnego dnia spacerując po Poznaniu, jak sam Bloom po Dublinie, przed moimi oczyma ukazał się Afisz Ulisses w Teatrze Polskim w Poznaniu w reżyserii Mai Kleczewskiej. Nie omieszkałem i jeszcze tego samego dnia napisałem do redakcji z prośbą o bilet.

Nieczęsto zdarza się na naszej rodzimej ziemi, w naszych rodzimych teatrach oglądać adaptacje Joyce'owego Opus Magnum, internet podpowiada, że zaledwie kilka godnych uwagi poprzedników Kleczewskiej podjęło się owej próby wprowadzenia dzieła w ruch: Zygmunt Hübner w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku (1970), Ateneum (1974), Henryk Baranowski na Szwedzkiej 2/4 (1991) czy Jerzy Grzegorzewski w warszawskim Narodowym (1999). Grono jak widzimy wąskie i z dominacją totalną płci męskiej. Tym milej powitać mi w tym gronie pierwszą kobietę.

Maja Kleczewska wraz z poznańskim zespołem wprowadzili znaczącą zmianę w stosunku do pierwowzoru. Zmienili miejsce akcji na rodzime ziemie, a dla mieszkańców Poznania nawet lokalne. A więc Joyce'owy Dublin stał się Poznaniem, nie tylko nazwy placów, ulic, czy charakterystycznych miejsc przyoblekły poznańską formę, ale również osoby, które w szczególny sposób zlały się nierozerwalnie z miastem. Zabieg ten pozwolił reżyserce, sięgnąć do worka problemów natury Polskiej, z którymi widz utożsami się samoczynnie, łącząc tropy rzewnie zwerbalizowane w dialogach, jak i monologach. Twórcy pobudzają nas do wejścia w świat przedstawiony. Immersja jest słowem klucz dla omawianej adaptacji. Duża scena została ogołocona z klasycznych teatralnych foteli, w zamian za nie, widzowie dostali do dyspozycji krzesła ustawione przy barowych stolikach. Tym sposobem widownia zlała się ze sceną w jedność, Tym samym dosłownie my widzowie i sami aktorzy znaleźliśmy się wspólnie w barze Syrena. W trakcie spektaklu możemy podejść do baru zamówić jeden z licznych stających za barem drinków i jak gdyby nigdy nic wrócić do swojego stolika, ciesząc się sztuką.

Aktorzy korzystają z całej przestrzeni Sali, przemieszczają się pomiędzy stolikami zajętymi przez widzów, często wchodząc z nimi w interakcji, przykładem niech będzie lśniąca Alona Szostak, wcielająca się w role Molly, zaczepiająca co rusz widzów, dosiadając się do nich, zalewając ich niekończącym się potokiem słów. Na balkonach również pojawiają się aktorzy, to wykrzykujący hasła, karcąc, przypominając czy opisując to, co dzieje się na dole. Pokaźną część balkonu zajmuje utalentowana orkiestra z chórem pod batutą Adama Domurata, doskonale czującego nastrój adaptacji Kleczewskiej.

Cała ta dbałość, zatroskanie, o jak najgłębszą immersję widza. Działa. Spełnia swoje zadanie. Książka Joyce'a jest, jak dobrze wie każdy, kto miał z nią styczność, nieustającym strumieniem świadomości. Jak ciężkim wyzwaniem jest więc wprowadzenie tego galimatiasu ludzkiej jaźni, że tak to nazwę, na deski teatru. Maja Kleczewska wraz z całym zespołem dwoi się i troi, a raczej domyślam się, że dwoiła się i troiła na etapie tworzenia szkiców adaptacji, aby jak najwyraźniej słowa Joyce'a w świecie rzeczywistym miały sens i były zrozumiałe dla widza. I w tym miejscu muszę się rozdwoić na widza teatralnego oraz zapalonego czytelnika, i co za tym idzie niemałego fana Ulisses'a.

Spektakl jest doznaniem niezwykłym i w mojej opinii MUST HAVE każdego, kto w jakimś stopniu interesuje się teatrem w ogóle. Wokoło nas dzieje się tyle, że jednorazowa „podróż" dla nas widzów, jest niewystarczająca, aby pochłonąć dzieło kompletnie. Co nawiasem mówiąc, jest ogromnym plusem. Przypomina to wcześniejszą współpracę reżyserki z poznańskim teatrem, czyli adaptacją Hamleta. Autorka nie idzie na skróty, nie opakowuje całość w schludnym pudełku. Wręcz przeciwnie reżyserka zaprasza nas, do konsumowania historii w sposób naturalny, pozbawiając widza wszechwiedzącego spojrzenia. W mniejszym stopniu niż w wyżej wspomnianym Hamlecie jednak wciąż w na tyle mocnym uścisku niewiedzy, że widz będzie głodny ponownej konsumpcji.

Mój wewnętrzny pasjonat teatru jest kontent, a co w takim razie nie odpowiada pasjonatowi książek? Problemem tej adaptacji jest zarazem to, czym jest jego największa zaleta. Mowa tu o rozmachu, potędze, jaka wylewa się z każdego zakamarka sali. Podniosłość, przepych jest mieczem obosiecznym, z jednej strony daje nam poczucie obcowania z czymś ponadprzeciętnym, filozoficznym, dotykającym niemalże jakiejś tajemnej prawdy. Z drugiej strony podniosłość owa spycha na drugi plan Ulisses'a, jest jak gdyby wszystkim i niczym. Gdybym nie znał książki, do końca nie widziałbym, co oglądam. Jasne. Dostrzegłbym liczne nawiązania do obecnej sytuacji społecznej czy nawet geopolitycznej, ba wyciągnąłbym jakieś wnioski. Jednak niebyły by to w żadnym stopniu treści związane z samym dziełem. Ulisses ginie w formie, w jaką ubrała go reżyserka. Czy jest to błąd kardynalny? Nie. W mojej opinii to nie jest nawet minus. Każdy sam powinien, ocenić, czego oczekuje od adaptacji.

Żyjemy w XXI wieku. W czasie post modernistycznym, w którym to my sami nadajemy sensy, my kontrolujemy medium. Maja Kleczewska jest tego w pełni świadoma i w pełni wykorzystuje medium, którego jest rzemieślnikiem. Chylę czoło nisko. Czekam na Pani kolejne twory.



Mateusz Nowicki
Dziennik Teatralny Poznań
27 czerwca 2022
Spektakle
Ulisses
Portrety
Maja Kleczewska