Powszechny robi sceny

Nie dajmy sobie mydlić oczu: nikt Ewy Pilawskiej z Teatru Powszechnego w Łodzi nie wyrzuca. Chodzi o to, by po siedemnastu lepszych i gorszych latach jej kierowania tą sceną zrobić konkurs na dyrektora. Konkurs, który powinien odbyć się już dawno, bo już dawno powinno się postawić pytanie o to, czy słowo "Powszechny" nie mogłoby mieć innego znaczenia, niż jedynie to, które umie mu nadać i nadaje Ewa Pilawska

To o tym powinno się dyskutować - finansowe kontrole oraz premie i nagrody dla sztabu księgowych i wszystkich innych przyjaciół królika, to sprawa poważna, ale nie najważniejsza.

Oczywiście, wyniki kontroli niepokoją, ale pytanie powinno być bardziej złożone. Nie powinniśmy jedynie zastanawiać się, czy Pilawska miała prawo do rozdawania hojnych dodatków, skoro Powszechny był na minusie (chyba nie miała, ale deficyt nie był znów taki wielki, zaś dodatki - w skali całego budżetu - nie były ogromną pozycją). Powinniśmy pytać o związek między corocznym wypłacaniem nagród i premii, a jakością działalności statutowej tej instytucji: teatr istnieje po to, by tworzyć dobrą sztukę, tymczasem w tej kwestii, Powszechny jest właściwie bankrutem. Spójrzmy na tę sprawę szerzej, porównując dwa miejskie teatry dramatyczne w roku 2009. Nowy przyznał wówczas 22 tys. zł. premii i ani złotówki nagród. Powszechny dał wówczas 122 tys. premii i 105 tys. zł. nagród Nowy był wówczas jedynym łódzkim teatrem, który uczestniczył w ogólnopolskiej debacie artystycznej. Dyrektorem w Nowym był wówczas Zbigniew Brzoza, w Powszechnym Tak, wiemy, przyzwyczailiśmy się.

Nie mydlmy zatem oczu: nikt Pilawskiej z Powszechnego nie wyrzuca. Chodzi o to, że ustawa, którą zaordynował minister Bogdan Zdrojewski (między innymi, na skutek próśb samego środowiska artystycznego) postuluje regularne konkursy na stanowiska dyrektorskie. Intencja tego aktu prawnego jest czytelna - wprowadza kadencyjność do instytucji kultury, aby przeciwdziałać petryfikacji kultury, lokalnemu kolesiostwu i by umożliwić weryfikację osiągnięć dyrektorów. Nie ma zatem żadnego spisku, którego ideę forsują na siłę obrońcy Pilawskiej (i zakulisowo sama dyrektor Pilawska). Jest nowa ustawa, której wprowadzenie w żadnym innym teatrze w Polsce nie wzbudziło tyle jęku, gdakania i sprzeciwu, co w Teatrze Powszechnym. Może dlatego, że niewiele jest w tym kraju teatrów, w których dyrektorzy są po niemal dwadzieścia lat dyrektorami.

W liście obrońców Ewy Pilawskiej pojawia się jednak budująca obietnica. Piszą bowiem: "Według naszej wiedzy Pani Dyrektor wielokrotnie wypowiadała się, że nie zamierza doczekać emerytury w Powszechnym". Niestety radość szybko gaśnie, gdy pomyślimy o nowych przepisach o podniesieniu wieku emerytalnego: nawet jeśli Ewa Pilawska "nie zamierza doczekać w Powszechnym emerytury", to i tak, po tych siedemnastu latach w Powszechnym, może ona nie być nawet na półmetku swojej dyrekcji.

Ewa Pilawska nie chce odejść i nie chcą też puścić jej z Powszechnego jej obrońcy. Gdyby wierzyć ich kasandrycznym proroctwom, to bez Pilawskiej Powszechny po prostu przestanie istnieć. Co najmniej Armagedon. Wszystkie inicjatywy Powszechnego - jak piszą obrońcy - "legną w gruzach", a już najbardziej legnie w gruzach Mała Scena (co tym bardziej przeraża, bo Mała Scena legnie w gruzach zanim jeszcze skończy się jej budowa).

Ta Mała Scena miała być nowym otwarciem dla Powszechnego, czymś jak MS2 dla Muzeum Sztuki: miała pozwolić na otwarcie się na nowe wyzwania. Jej zbudowanie nie udało się żadnemu wcześniejszemu dyrektorowi Powszechnego, zaś Ewa Pilawska potrzebowała tej sceny, by - jak od lat zapewniała - prowadzić swoją krucjatę na rzecz dialogu z szeroką, acz wymagającą publicznością, inteligentnego śmiechu, mówienia o sprawach trudnych niebanalnym językiem itd. Choćby dwa lata temu deklarowała, że na Małej Scenie będzie poszukiwany "sceniczny język komedii w nowoczesnej estetyce teatralnej" i że "przede wszystkim będzie [ta scena] ważnym miejscem rozwoju łódzkiego i polskiego teatru". No i wreszcie doczekaliśmy się: od kilku dni trwają próby do spektaklu, który po wakacjach, na świeżo ukończonej scenie, zobaczą widzowie Powszechnego: Sceny na wypadek deszczu Olivera Cottona. Cóż, ci, którzy uwierzyli, że Mała Scena otworzy nowy rozdział w historii Powszechnego mocno się rozczarują.

Komedyjka Cottona, dramatopisarza od święta (bo na co dzień aktora znanego głównie miłośnikom telewizyjnych seriali) jest jednym z setek miałkich tekstów powstających na zamówienie prywatnych teatrów w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii. Napisanym dla mamony, granym dla mamony i przełożonym dla mamony przez Elżbietę Woźniak, znaną widowni Teatru Powszechnego z tłumaczeń innych tekstów eksploatowanych w wielu bulwarowych teatrach, choćby Szalonych Nożyczek, czy Maydaya 2. W Stanach Zjednoczonych Sceny na wypadek deszczu grano w Tiffany Theatre przy Sunset Boulevard w Los Angeles, zaś w Europie - w londyńskim King\'s Head z West Endu. Adresy teatrów mówią o tym tekście wszystko. To niestety nie tam wypracowuje się "sceniczny język komedii w nowoczesnej estetyce teatralnej". Nie tam się go wypracowuje i na pewno nie takim tekstem, w którym dwóch aktorów - Amerykanin i Brytyjczyk - bazując na stereotypach i uprzedzeniach, mizdrząc się do widzów, rozprawia o różnicy między aktorstwem w Hollywood i Albionie. Wdzięczą się, ględzą, wzbudzają rechot, ale refleksji jest w tym zgoła niewiele. Dominic Maxwell z "The Times" po londyńskiej premierze zakończył ocenę sztuki jednym, wymownym pytaniem: "I co z tego?".

Złośliwie można zauważyć, że tekst Cottona jest naprawdę wyszukanym nowym otwarciem dla Teatru Powszechnego w Łodzi, którego dyrektor twierdziła ongiś, że nie włącza do repertuaru bardziej wyrafinowanych sztuk, bo ma za mały budżet, a później podtrzymywała, że ich nie gra, bo nie ma Małej Sceny Ciekawe, swoją drogą, czy na premierze pojawią się wszyscy obrońcy dyrektor Pilawskiej, którzy w liście poparcia przekonywali, że to ona "kreuje nową wartość artystyczną" i że chcą, by "kontynuowała dzieło, jakie rozpoczęła". Chciałbym, by się na tej premierze pojawili, bo chciałbym zobaczyć jak zareagują na błyskotliwe kwestie ze Scen na wypadek deszczu. Choćby tę, w której Brad, Amerykanin, wygłasza refleksję o złym - jak sądzi - teatrze, o tym, że nie może znieść "całego tego pieprzenia o metrum i rytmie" ("all this shit about metre and beat"). Chyba, że ma to być właśnie poszukiwana, założycielska dewiza Małej Sceny Teatru Powszechnego: "Bez całego tego pieprzenia o metrum i rytmie".

Nie dajmy sobie mydlić oczu: UMŁ nie wyrzuca Ewy Pilawskiej (a jedynie - realizując zalecenia ministra i większości środowiska artystycznego - rozpisuje konkurs na kadencję). Nie dajmy sobie mydlić oczu: jej ewentualne odejście nie będzie dla łódzkiego teatru katastrofą. Gdy tak dużo w całej Polsce mówi się w ostatnich czasach o obniżeniu subwencji na kulturę, gdy tak dużo protestuje się przeciwko wypaczaniu misji teatrów publicznych, należy zadać konkretne pytanie: Czy Łódź stać na wydawanie pieniędzy z budżetu miejskiej kultury na subwencjonowanie teatru, który dotąd niewiele różnił się od teatrów prywatnych, a jeśli Ewa Pilawska będzie dyrektorem przez kolejne lata, to będzie się różnił jedynie tym, że bulwarowy repertuar będzie grany dodatkowo na Małej Scenie? Czy nie można tych pieniędzy wydawać lepiej?

Obrońcy Ewy Pilawskiej straszą nas, że w jej miejsce może przyjść któryś z chałturników-reżyserów zakochanych w niewybrednym repertuarze. Straszą na przykład Pawłem Piterą i podkreślają jego bliskość z partią rządzącą w Łodzi. Ale przecież autorzy i sztuki, jakie Pitera reżyseruje, to ulubiony repertuar Powszechnego i samej Ewy Pilawskiej. Pitera wystawiał i Raya Cooneya, i Marca Camolettiego, i Robina Hawdona Wszystkie te nazwiska znamy z repertuaru Teatru Powszechnego. Co więcej, gust inicjatora listu w obronie Ewy Pilawskiej, etatowego reżysera Powszechnego Marcina Sławińskiego (etatowego inscenizatora najbardziej farsowej z fars: 7 razy wystawiał w kolejnych teatrach Szalone nożyczki), różni się od upodobań pana Pitery jedynie tym, że jest bodaj bardziej wyrazisty: za teksty samego Raya Cooneya brał się aż 10 razy Jest oczywiste, że zarzuty, które tu stawiam odnoszą się potencjalnie także do Pitery: jeśli to Paweł Pitera zostałby - nie daj Boże - nowym dyrektorem Teatru Powszechnego, oznaczałoby to również rezygnację z jakiegokolwiek ambitnego planu miejskich polityków dla tego teatru i dowodziło, że liczy się dla nich wyłącznie partyjna koteria. Ale nieporozumieniem jest głoszenie tezy, że między upodobaniami estetycznymi pana Pitery a obecną strategią programową Powszechnego za dyrekcji Ewy Pilawskiej istnieje jakaś kolosalna przepaść. Nie o personalia tu bowiem idzie, ale o nową wizję programową i odwagę pracy nad nią.

Nie dajmy sobie zatem mydlić oczu Choć Teatr Powszechny, tworząc Polskie Centrum Komedii, deklarował ustami samej pani dyrektor, że chce dążyć do wypracowania "nowoczesnego języka gatunku", trudno w to uwierzyć. Bez prawdziwych zmian Teatr Powszechny w Łodzi, od przyszłego roku z dwiema scenami - nieważne, pod kierunkiem Pilawskiej, czy Pitery - to co najwyżej dwa razy więcej rechotania z "całego tego pieprzenia o metrum i rytmie".



Zygmunt Than
forumkulturylodz.wordpress.com
16 czerwca 2012