Prawda jest iskrą pod beczką prochu

Ostatnie chwile załogi okrętu podwodnego "K-141 Kursk", rozpacz ich bliskich i bezradność dowódców ogląda się momentami ze ściśniętym gardłem. "Kursk" Teatru Miejskiego w Gdyni, grany na "Darze Pomorza", jest półtoragodzinnym, bardzo sugestywnym obrazem ludzkiego cierpienia i gorzką, a przy tym uniwersalną próbą przyjrzenia się polityce oraz prawidłom, jakimi kierują się włodarze Rosji.

Tragedia okrętu "K-141 Kursk" wydarzyła się na Morzu Barentsa w 2000 roku, jednak do dziś pozostało wokół niej wiele niedomówień. W sferze przypuszczeń pozostaje przyczyna niespodziewanych wybuchów na pokładzie chluby rosyjskiej floty. Praktycznie niezatapialna jednostka poszła na dno, zaś jej załodze nikt nie zdołał pomóc. Taką gotowość zgłaszali Norwegowie, Amerykanie i Brytyjczycy, jednak Rosjanie odrzucili wsparcie w momencie, gdy była jeszcze szansa na uratowanie części załogi. Przekazywane opinii publicznej sprzeczne komunikaty sprzyjały tworzeniu przeróżnych hipotez wyjaśniających katastrofę - od zderzenia z innym okrętem podwodnym, przez zatopienie amerykańską torpedą, po wybuch torped najnowszej generacji, w jakie wyposażony był "K-141 Kursk". Oficjalnie dwa lata po tragedii przyznano, że do tragedii doprowadził wybuch torpedy znajdującej się na okręcie i szereg niefortunnych zdarzeń.

Twórcy gdyńskiego spektaklu bardzo rzetelnie konfrontują się z faktografią katastrofy sprzed kilkunastu lat. Nie interesuje ich czyste sprawozdanie ze zdarzenia, choć narracyjna forma sztuki Pawła Huellego "Kursk" pozwala na poznanie niuansów zdarzeń bez choćby minimalnej wcześniejszej wiedzy na temat losów rosyjskiego okrętu. Jako widzowie obserwujemy katastrofę z zewnątrz, oczami obserwatorów ze stanowiska dowodzenia manewrów wojskowych, w jakich "Kursk" brał udział, oraz od środka - śledząc ostatnie chwile konających marynarzy. Dramatyzm tragedii potęguje obecność kobiet, w gdyńskim spektaklu reprezentantek rodzin marynarzy, odciętych od informacji o bliskich, oszukiwanych i pozostawionych przez władze samym sobie.

Jednak najważniejsza jest najmniej efektowna z płaszczyzn spektaklu. To postać z innego czasu i porządku - Markiz Astolf de Custine - bohater-obserwator współczesnej sobie Rosji przeszło półtora wieku wcześniej niż dramatyczne losy "Kurska". Opowiada on o Rosji swoich czasów (słowami słynnych "Listów z Rosji"), analizując to, co zastał po przyjeździe do kraju cara Mikołaja I. Jego spostrzeżenia i przemyślenia na temat Rosji są zadziwiająco aktualne i ponadczasowe. Wraz z czasem trwania spektaklu uwagi Markiza coraz ściślej korespondują też z sytuacją marynarzy "Kurska" i zdarzeń związanych z jego zatonięciem.

Nie byłoby to możliwe bez bardzo precyzyjnej reżyserii Krzysztofa Babickiego. Dyrektor Teatru Miejskiego od lat sięga po sztuki Pawła Huellego, pisane przez niego (z racji funkcji dramaturga teatru) regularnie z myślą o Teatrze Miejskim w Gdyni. Tym razem za pomocą prostych środków udaje się reżyserowi w klarowny sposób podzielić małą, klaustrofobiczną przestrzeń podpokładu "Daru Pomorza", co wyraźnie zaznaczone jest również w grze aktorskiej. Największe wrażenie robi niezwykle precyzyjnie ustawiona gra aktorów w centralnym punkcie sceny, za półprzezroczystymi pleksi, stanowiącymi przestrzeń okrętu (bardzo pomysłowa, "dyskretna" scenografia Marka Brauna składa się właściwie z dwóch elementów, poza wymienionym jest to jeszcze stanowisko dowodzenia, umieszczone tuż obok). Tam na czterech metrach kwadratowych piątka aktorów gra bardzo blisko siebie, ale w ich ruchach nie ma śladu przypadku czy chaosu.

"Kursk" jest rzadkim przykładem bardzo równego, dobrego aktorstwa, niemal całego zespołu. Jednak jedna, wydawałoby się marginalna rola, wyróżnia się na tle pozostałych. Elżbieta Mrozińska nie pierwszy raz udowadnia, że potrafi dokonać niezwykłej metamorfozy (wcześniej było tak m.in. z rolą Czarownicy w "Śnieżce i krasnoludkach"). W roli Babki Sofii Antonownej tworzy właściwie osobny "teatr w teatrze". Mrozińska wciela się w pełnym znaczeniu tego słowa w staruszkę, ledwo powłóczącą nogami i poruszającą się o lasce, starającą się opanować drżenie rąk, gdy nerwowo usiłuje postrzępioną chusteczką wytrzeć usta. Rzeczywistość zlewa się Sofii Antonownej w przeszłością w jedną całość, zaś aktorka niejako na marginesie akcji "Kurska" rozgrywa dramat starszej, niedołężnej i odrzuconej kobiety, przejmująco bezradnej wobec świata, którego już nie rozumie i z którym nie potrafi walczyć.

Pozostali dobrze wykorzystują możliwości swoich ról. W przypadku grających marynarzy Macieja Wiznera (Siergieja) i Szymona Sędrowskiego (Michaił) to krótkie, choć intensywne, epizody. Nieco więcej do powiedzenia i zagrania mają Dariusz Szymaniak (zrezygnowany Sasza) i grany przez Rafała Kowala Ljowa, znajdujący się na skraju załamania nerwowego. Jednak to kapitan Dimitrij Kolesnikow w interpretacji Grzegorza Wolfa jest z nich postacią najciekawszą. Zarówno w scenach z ukochaną żoną Olgą, jak i w rozmowach z kolegami, pozostaje wiarygodny i naturalny, swobodnie przeistaczając się ze wstydzącego się swoich uczuć zwyczajnego chłopaka z sąsiedztwa w racjonalnego i opanowanego nawet w obliczu śmierci dowódcę.

Ten zestaw uzupełnia Admirał (Eugeniusz Krzysztof Kujawski) i Komandor (Piotr Michalski) śledzący zdarzenia z boku i usiłujący zrozumieć, co tak naprawdę się stało. Obaj - bardzo od siebie w tych rolach różni - umiejętnie budują tajemnicę wokół swoich bohaterów. Nie mniej istotnym kontrapunktem do zdarzeń na Morzu Barentsa są kobiety oczekujące na swoich mężczyzn - mężów, kochanków, synów, braci czy wnuków. Najwięcej dramatyzmu ma w sobie bardzo drobiazgowo zbudowana rola Nadieżdy w wykonaniu Doroty Lulki, z jej przejmującym, oskarżającym monologiem na czele. Umiejętnie rozhisteryzowaną młodą dziewczynę Nataszę gra Marta Kadłub, ostoją rozsądku i pozornego spokoju, skrywającego ból i rozpacz jest Irina (Olga Barbara Długońska). Tylko Olga Moniki Babickiej wypada na ich tle nieprzekonująco.

Wszystkim zaś towarzyszy obecny-nieobecny Markiz de Custine, grany przez Mariusza Żarneckiego. To rola bardzo trudna, pozornie oderwana od pozostałych, kreślona z początku dworskim tańcem i wytwornymi gestami, później coraz krótszymi i bardziej dobitnymi uwagami o Rosjanach i ich państwie. Z jednej strony de Custine to spostrzegawczy turysta, z drugiej - błyskotliwy myśliciel, z trzeciej - natchniony wizjoner. Żarnecki skutecznie odmalowuje tę postać w każdej z wersji.

Całą machinę teatralną nakręca bardzo dokładnie prowadzona przez Krzysztofa Babickiego dramaturgia spektaklu, gdzie momenty marynarskiej depresji zestawiono z rozpaczą ich bliskich i bezsilnością podszytą rozmaitymi domysłami dowódców. Bardzo dobrze z materią spektaklu komponuje się muzyka Marka Kuczyńskiego, zwłaszcza w momentach imitacji odgłosów okrętu podwodnego. Wrażenie robią efektowne kostiumy Jolanty Łagowskiej-Braun. Całości dodano rosyjskiego kolorytu za pomocą pieśni Bułata Okudżawy (w wykonaniu Doroty Lulki), rosyjskiej pieśni ludowej (puszczonej z offu) i rosyjskojęzycznej modlitwy "Ojcze nasz".

Gorzki, przenikliwie aktualny spektakl pozostawia nas z nieprzyjemną konstatacją, że wszystko to wcześniej czy później musiało się wydarzyć, a rosyjska reakcja na katastrofę była bardzo przewidywalna. Jak zauważa Markiz de Custine - "w Rosji prawda jest jak iskra pod beczką prochu". Właśnie przez pryzmat sytuacji kryzysowej, jaką było zatonięcie "Kurska", Paweł Huelle wraz z Krzysztofem Babickim przyglądają się mechanizmom, jakie kierują Rosją wczoraj i dziś. I wszystko wskazuje na to, że także Rosją "jutra", czego dowodzą zapiski Astolfa de Custine'a.

Właśnie uniwersalizm spektaklu w połączeniu ze smutną, momentami ponurą, opartą na faktach opowieścią, przesądza o wartości i powodzeniu "Kurska". Obok "Lotu nad kukułczym gniazdem" to zdecydowanie najlepsze przedstawienie Teatru Miejskiego w tym sezonie, które nie tylko z racji miejsca grania spektaklu ma szansę powtórzyć sukces "Idąc rakiem".



Łukasz Rudziński
www.trojmiasto.pl
9 maja 2017
Spektakle
Kursk