Prawda w hipster-operetce science fiction

Każdy ma swoją prawdę i bez względu na to, czy ktoś jest wybitnie zdolnym aktorem, technicznie i emocjonalnie, czy też ktoś jest dość przewidywalny, to każda z tych postaw jest prawdziwa. Tylko trzeba ją nazwać, wspólnie z aktorem do niej dotrzeć sprawić aby uaktywniła się na scenie.

Daria Bełch: Spotykamy się w związku z premierą nowego spektaklu „Kochanie, zabiłam nasze koty", którego jest pan reżyserem, dlatego też od pytań w tej dziedzinie chciałabym zacząć. Był pan asystentem Wojciecha Kościelniaka przy spektaklu „Scat, czyli od pucybuta do milionera". Czy to wydarzenie pchnęło pana do podjęcia samodzielnych prób reżyserskich, czy może już wcześniej się pan do tego przymierzał?

Cezary Studniak: Zdecydowanie wcześniej już reżyserowałem, ale z tego typu „teatrem muzycznym" zaczynałem od współpracy z Wojtkiem. Wcześniej pracowałem w teatrze muzycznym w Gdyni, potem przeniosłem się do Wrocławia, gdzie zaczęła się moja przygoda z nim. Śmiało mogę powiedzieć, że był moim mentorem, niewątpliwie wprowadził pewnego rodzaju rewolucję w teatrze muzycznym, pchając go w rejony teatru ambitnego, mówiącego o czymś konkretnym, posługującego się rzetelną, światową literaturą. No i to oczywiście spowodowało, że pojawił się spory zapalnik do tego, żeby zająć się swoimi produkcjami, ale potrzeba reżyserii i chęć poszukiwania w tych rejonach funkcjonowały już o wiele wcześniej.

D.B.: Czego pan się wtedy nauczył?

C.S.: Przede wszystkim nauczyłem się posługiwania muzyką i piosenką, czy utworem słowno-muzycznym w realnych sytuacjach. Dowiedziałem się, że piosenka nie musi być estetyką, która niesie ze sobą wyłącznie rozrywkę, czy po prostu koncentruje się na samym fakcie muzykowania. Poprzez piosenkę można bardzo solidnie zinterpretować pewną rzeczywistość i może to być równie wiarygodne jak normalnie mówiony tekst. To podstawowa sytuacja, którą odkryłem m.in. dzięki Wojtkowi. Poza tym nauczyłem się rzemiosła reżyserskiego, jak pracować z aktorami, jak posługiwać się formą itd. Wojtek oczywiście nie jest moim jedynym nauczycielem, jestem dość precyzyjnym obserwatorem, uwielbiam chodzić do teatru, jeździć, oglądać, podglądać i czerpać z mistrzów.

D.B.: Więc kto jest pana mistrzem/mentorem?

C.S.: Bardzo lubię teatr Christopha Marthalera oraz Jana Lauwers i jego Needcompany. Jeśli chodzi o polskich reżyserów, niewątpliwie porusza mnie twórczość Krzysztofa Warlikowskiego, Krystiana Lupy. Uwielbiam plastykę i głębię przekazu teatru Agaty Dudy-Gracz. W ogóle lubię teatr , który jest na styku wszystkich sztuk. Kiedy twórca bezczelnie używa wszelkich estetyk czy form artystycznych dla precyzyjniejszego okazania swoich emocji, traktując je równoprawnie.

D.B.: W „Kocham cię. Ja ciebie też nie" jest pan zarówno reżyserem, jak i bierze pan udział w spektaklu. Jak wygląda praca, kiedy reżyseruje się spektakl, w którym się gra? Czym różni się od sytuacji: tylko reżyseruję albo: tylko gram?

C.S.: Jest to bardzo trudne i myślę, że rzadko będę coś takiego praktykował. Przede wszystkim musiałem obdarzyć sporym zaufaniem samego siebie . Bo nie dane mi było siebie widzieć jako aktora przy tej pracy (kwestia nagrywania prób także niespecjalnie się sprawdziła...) W związku z tym, w „Kocham cię. Ja ciebie też nie" bardzo mocno współpracowałem z dziewczynami, które mi towarzyszą w tym spektaklu. Słuchałem ich opinii, jak one to widzą. Interakcje z nimi są bardzo mocne, bliskie, więc istotne jest to, żebyśmy się razem dobrze czuli i osiągnęli wspólną prawdę.

D.B.: Żeby tego było mało, ma pan na swoim koncie spektakle, takie jak np. wspomniany wyżej „Kocham cię. Ja ciebie też nie", czy „Śmierdź w górach", w których nie tylko pan reżyseruje, ale także jest pan twórcą scenariusza. Wieloaspektowość oraz różnorodność pańskich działań skłania mnie do pytania, w czym spełnia się pan i odnajduje najbardziej: w reżyserowaniu, w graniu, czy w pisaniu (scenariuszy)? A może też każde działanie daje panu coś zupełnie innego?

C.S.: Niestety to jest trochę bardziej przyziemna sytuacja. W dużej mierze zależy od propozycji i pewnych umów. Gdybym mógł sobie wybierać, że raz gram, a raz reżyseruję, to byłaby super, komfortowa sytuacja. Na razie jednak mam to szczęście, że te działania się przeplatają. W miarę regularnie reżyseruję, ale przede wszystkim jestem aktorem. Gram etatowo w teatrze we Wrocławiu, więc jeżeli chodzi o ten aspekt, to praktykuję cały czas. Oprócz tego też muzykuję. To się wszystko ze sobą łączy, ponieważ uważam, że teatr sam w sobie bardzo silnie wiąże te dziedziny sztuki. Jeżeli jestem w stanie w jakiś sposób okiełznać wszystkie na raz, to jest super. Nie tworzę jednak precyzyjnej klasyfikacji, że coś bardziej lub mniej lubię. To po prostu jest dla mnie praktyka i każda przygoda, czy to z aktorstwem, reżyserią, muzykowaniem, czy pisaniem scenariuszy, jest kolejnym krokiem rozwoju.

D.B.: W roku 2006 Przemysław Wojcieszek podjął się wystawienia „Dwojga biednych Rumunów wędrujących po Polsce", siedem lat później ten sam tekst wzięła na warsztat Agnieszka Glińska, W 2009 Grzegorz Jarzyna w Teatrze Rozmaitości wystawił „Między nami dobrze jest", a teraz planuje wersję filmową, także Paweł Świątek zmierzył się z twórczością Masłowskiej i przeniósł na scenę „Pawia Królowej". Większość z tych spektakli nie pozostaje bez echa. Myśli pan, że to zasługa dobrych reżyserów, czy mocnych tekstów? A może to wypadkowa obu pierwiastków?

C.S.: Myślę, że wypadkowa obu pierwiastków, bo każdy tekst można kompletnie rozwalić i zniweczyć, więc na pewno to musi być wspólna trasa.

D.B.: Co takiego teksty Doroty Masłowskiej oferują reżyserom?

C.S.: Przede wszystkim znakomity język. Bardzo indywidualny i niezwykle teatralny przy okazji. Moim zdaniem dawno nie pojawił się pisarz polski, który ma taką rzetelną charakterystykę. Poza tym, wbrew pozorom, jest to piekielnie inteligentne. Bywa, że jej tekst, czytany powierzchownie zakrawa o kicz, jednak jest podany tak świadomie i tak błyskotliwie, że aż boli. Wydaje mi się, że temat, który Dorota porusza oraz estetyka i forma, którą operuje jest bardzo atrakcyjna dla reżyserów.

D.B.: Dlaczego pan wybrał Masłowską? Dlaczego „Kochanie zabiłam nasze koty"?

C.S.: Kiedy dostałem propozycję od dyrektora Kruszczyńskiego, żeby zrobić coś nowego, byłem świeżo po lekturze, więc od razu mnie tchnęło. Utwór jest impresyjny, o wiele bardziej impresyjny, senny, bajeczny, niż poprzednie jej teksty. Daje duże możliwości realizatorskie.

D.B.: Ukończył Pan Studium Wokalno-Aktorskie przy Teatrze Muzycznym im. Danuty Baduszkowej w Gdyni, od 2003 roku pańska osoba zasila też szeregi Teatru Muzycznego Capitol we Wrocławiu, a rok temu otrzymał pan stanowisko Dyrektora Przeglądu Piosenki Aktorskiej. Muzyka jest nieodłącznym pierwiastkiem pana działalności, czy w „Kochanie zabiłam nasze koty" także znajdzie się na nią miejsce?

C.S.: Bardzo dużo miejsca. Ten spektakl jest hipster-operetką science fiction, więc będzie dość intensywne muzykowanie.

D.B.: Podczas promocji książki „Kochanie zabiłam nasze koty" autorka czytała fragmenty tekstu, a zespół teatru improwizowanego Klancyk dogrywał wokół nich wymyślane konteksty anegdoty i sytuacje. Czy pana spektakl twardo trzyma się oryginału, a może stanowi on tylko bazę?

C.S.: Bardzo mocno trzymamy się oryginału. Cały tekst jest Doroty Masłowskiej, zaadoptowany, moim zdaniem bardzo dobrze i wiernie, z dużym szacunkiem do oryginału przez Michała Pabiana.

D.B.: Teksty Doroty Masłowskiej nie należą do najprostszych, są pełne ironii, buchają z każdej strony mocnym jadem krytyki. Jak je pokazać by publiczność to przyjęła?

C.S.: Ciężko brać odpowiedzialność za taką wizję, żeby się każdemu podobało. Myślę, że wręcz przeciwnie, nie ma takiej możliwości. Staram się ufać sobie, swojej estetyce i wszystkim ludziom, którzy ze mną współpracują. Przede wszystkim, my musimy być z tego zadowoleni, oczywiście nie w kategoriach chorego egoizmu. Nie ma szans, by spektakl poruszył wszystkich, bo każdy ma w głowie swoją historię, wrażliwość, moralność itd. Nie planowałem projektu dla „całej rodziny"....

D.B.: Na co kładzie pan największy nacisk podczas pracy z aktorami?

C.S.: Może zabrzmi to zbyt hucznie, ale przede wszystkim na prawdę. Każdy ma swoją i bez względu na to, czy ktoś jest wybitnie zdolnym aktorem, technicznie i emocjonalnie, czy też ktoś jest dość przewidywalny, to każda z tych postaw jest prawdziwa. Tylko trzeba ją nazwać, wspólnie z aktorem do niej dotrzeć sprawić aby uaktywniła się na scenie. Nawet jeżeli używamy jakiegoś bardzo konkretnego, formalnego zabiegu, to jeśli on nie będzie wynikał z tej postaci, z tego człowieka, to ta forma traci swoją wartość. W związku z tym, przy pracach z aktorem mam okres obserwacji, improwizacji, poszukiwań - kim jesteśmy.

D.B.: Jak pracowało się panu przy tym spektaklu?

C.S.: Bardzo dobrze, to jest niezwykle dobry zespół i ambitny przede wszystkim. Bardzo otwarty na nowe poszukiwania.

D.B.: Czy lubi pan koty? 

C.S.: Tak. Kiedyś miałem trzy, teraz został mi jeden. W ogóle lubię zwierzęta.
Cezary Studniak – aktor, reżyser, scenarzysta. Ukończył Studium Wokalno-Aktorskie przy Teatrze Muzycznym im. Danuty Baduszkowej w Gdyni, jest aktorem Teatru Muzycznego Capitol we Wrocławiu. W 2013r. objął stanowisko dyrektora Przeglądu Piosenki Aktorskiej. Często współpracuje z Konradem Imielą i Samborem Dudzińskim. „Kochanie, zabiłam nasze koty", to kolejny spektakl, który reżyseruje W Teatrze Nowym dla poznańskiej publiczności.



Daria Bełch
Dziennik Teatralny Poznań
13 grudnia 2014
Portrety
Cezary Studniak