Prawie jak Fellini?

Pomysł na powiązanie "Don Giovanniego" z bohaterem "Osiem i pół" mógł się powieść. Reżyser jednak zbyt konsekwentnie chciał podążać filmowym tropem i pozbawił dzieło Mozarta dramaturgicznego wdzięku.

Coraz częściej w inscenizacjach operowych reżyserzy sięgają do znanych filmowych obrazów. W imię odświeżania gatunku, łamania konwencji i przybliżenia współczesnemu widzowi dawnych dramatów, używają na scenie popularnego kodu kulturowego. W teatrach muzycznych zaroiło się więc od wcieleń niegdysiejszych hollywoodzkich gwiazd, człekokształtnych istot, kowbojów oraz ikonicznych wręcz kadrów z trylogii braci Wachowskich.

Zabieg to jednak tyleż kuszący, co niebezpieczny. Łatwo tu bowiem o interpretacyjne nadużycie, zatarcie granicy między subtelną inspiracją a topornym cytatem, inteligentną aluzją a banalną kalką. Przekonał się o tym Michał Znaniecki, który przygotował w Operze Krakowskiej "Don Giovanniego" Wolfganga Amadeusza Mozarta.

Reżyser z Felliniego

Poszukując odpowiedzi na pytanie, kim jest bodaj najbardziej tajemniczy i pociągający bohater w historii teatru muzycznego, polski artysta odwołał się do kadrów legendarnego obrazu "Osiem i pół" Federico Felliniego. Utożsamił zatem Mozartowskiego bohatera z cierpiącym na niemoc twórczą reżyserem Guido, człowiekiem nieszczęśliwym, beznadziejnie zmęczonym, otoczonym przez piękne kobiety, z którymi wszakże nie potrafił zbudować trwałych relacji.

Pomysł wcale udany. Mógłby się sprawdzić. Kłopot tylko w tym, że miast potraktować obraz włoskiego artysty jako punkt wyjścia, temat do wariacji, okazję do rozmowy (lub zabawy) z widzem, Znaniecki kurczowo trzymał się filmowej narracji. Dbając o konsekwencję kinematograficznego przypisu, nie dodał nic od siebie. Przestrzeń urządził podobnie jak Fellini, śpiewaków ubrał w niemal identyczne kostiumy, ruch sceniczny upodobnił do filmowej choreografii, a w programie napisał, że Donna Elvira to Luisa, Carla jest wcieleniem Donny Anny, Gloria ma być operową Zerliną, zaś Masetto to filmowy Mario.

Dziwne, że tak doświadczony reżyser, wykształcony przecież w szkole włoskiej, w której wyjątkowo ostro reaguje się na inscenizacyjne interwencje w partyturę, tak łatwo i bezrefleksyjnie uległ fetyszowi kina. Jakby zapadł na artystyczną amnezję, zatracił muzyczny instynkt oraz teatralną intuicję potrzebną do odczytania libretta. Bo jak wytłumaczyć serię niezrozumiałych rozwiązań dramaturgicznych? Przykładem Donna Anna, która prosi o zemstę na mordercy ojca Donnę Elvirę, nie narzeczonego. Kolejnym Don Giovanni. Uwodząc Zerlinę, zachwyca się jej kształtami, patrząc w siną dal. Gdy ta zbliża się do niego, aby ukraść pocałunek, mistrz uwodzenia brutalnie odpycha dziewczynę, zachęcając do udania się z nim na intymną schadzkę. Don Ottavio z kolei paraduje po scenie w szpilkach i garsonce, czerpiąc z tego wyraźną satysfakcję...

Królowanie Kwietnia

Starannie wyprofilowany klucz do interpretacji dzieła okazał się zatem zardzewiałym łomem, którym Znaniecki nie tylko rozbił wyjątkową

symbiozę dźwięku i słowa "Don Giovanniego", ale także rozrzedził jej dramaturgię. Ostudził emocje, wyciszył erotyczne napięcia, postaci narysował pomnikowo, wyjałowił je z namiętności. Może to kąpiele błotne wypłukały uczucia bohaterów?

Sytuację próbował ratować Łukasz Borowicz, który stał za dyrygenckim pulpitem. Podgrzewał temperaturę, aplikując niekiedy żwawsze tempa, chociaż raczej prowadził spektakl spokojnie, a w uwerturze zabrakło Mozartowsldego błysku. Orkiestra była młodemu kapelmistrzowi posłuszna, brzmiała spójnie, miejscami nawet plastycznie. Tylko czasem instrumenty dęte wyraźnie opóźniały, a solowe ustępy wiolonczeli mogły zabrzmieć soczyściej. Warto zaznaczyć, że Borowicz do partytury praskiej z 1787 roku dobrał kilka fragmentów, które Mozart dopisał na specjalne życzenie artystów, biorących udział w prawykonaniu wiedeńskim (min. duet Zerliny i Leporella). Realizatorzy zdecydowali się także na wyrzucenie moralizatorskiego sekstetu, który wieńczy dzieło, co"było częstą praktyką w XIX stuleciu, dziś stosowaną rzadko.

Bezapelacyjną gwiazdą przedstawienia jest Mariusz Kwiecień w roli tytułowej. Swoboda, z jaką realizuje partię Don Giovanniego, pozwoliła mu królować na scenie - nawet w ciemnych okularach, czarnym garniturze i z miną zblazowanego fłirciarza. Popisem rodem z operowych igrzysk stała się błyskotliwie zaśpiewana w szaleńczym tempie aria "Fin ch\'han dal vino" Niestety absolutnym nieporozumieniem było obsadzenie w roli Leporella włoskiego śpiewaka Massimiliana Gagliardo. Trudno byłoby wyliczyć dźwięki, które zrealizował zgodnie z partyturą. Niski rejestr okazał się bowiem poza zasięgiem wokalisty.

Natomiast nadzwyczaj dobrze zabrzmiał Rafał Bartmiński jako Don Ottavio. Dbałość o każdy dźwięk, permanentna kontrola głosu, pięknie kreślona fraza szczególnie zachwycały w arii "Dalia sua pace".

Spośród partii kobiecych wiele interesujących momentów miała zarówno Anna Chierichetti (Donna Ehora), jak i Katarzyna Oleś-Blacha (Donna Anna). Obu artystkom chwilami brakowało jednak intonacyjnej precyzji oraz aktorskich umiejętności, lecz subtelnie wykonane pożegnanie Don Ottavia "Non mi dir, beli\'idol mio" przez Oleś-Blachę należało do jasnych punktów wieczoru. Młoda Agnieszka Cząstka wpartii Zerliny sprawdziła się, chociaż zastanawiała dość ostra barwa w wysokim rejestrze, sugerująca przeciążenie głosu.

Każda inscenizacja "Don Giovanniego" prowokuje pytania, konfrontuje wizję dyrygenta i reżysera z wyobrażeniami tego kongeniałnego dzieła, weryfikuje dźwiękowe wspomnienia z brzmiącym tu i teraz. Tym razem wątpliwości było więcej, a zarzutów o rozminięcie się interpretatorów partytury z autorami sporo. To dopiero druga premiera na nowej scenie przy Rondzie Mogilskim. Na realizację operową ze wszech miar udaną przyjdzie nam jeszczepoczekać.



Daniel Cichy
Tygodnik Powszechny 10/09
6 marca 2009