Proces Adama K. za zamkniętymi drzwiami

Adam Krusenstern to człowiek z zasadami, kierownik działu, którego pracownicy są fenomenalnym zespołem, mający szereg zasług na swoim koncie, zawsze punktualny, oddany i solidny, a jednak firma dziękuje mu za współpracę. Nie dość, że poddawany rozmaitym próbom psychologicznym, człowiek porządku rzucony w chaos, to jeszcze na koniec owy Eksponat zostaje odstawiony do „muzeum przeszłości" jako atrakcja dla Nowej Ery. O moralności i sprawiedliwości nie ma tu co dyskutować. Spektakl Marka Gierszała jest dobrze skrojonym kawałkiem sztuki. Tragikomedią, a właściwie dramatem o lekkim (tudzież czarnym) zabarwieniu humorystycznym, idącym pewnie w stronę farsy.

Nie stawia bezpośrednio pytań, nie wymaga odpowiedzi, ale powoduje, że widz bez problemu odnajduje siebie w bohaterach, a pytania i refleksje przychodzą same. Sam Gierszał mówi, że jego marzeniem jest robienie teatru o ludziach, których on dotyczy, a istotą teatru jest zadawanie pytań. Każdy z nas musi znaleźć odpowiedź. [Rozmowa Gabrieli Cagiel z reżyserem Markiem Gierszałem, Gazeta Wyborcza 7.10.2014 r.]

Firma dziękuje Lutza Hübnera jest sygnowana przez Scenę STU jako well-made-plays. Jednakże zależy, który element weźmiemy pod lupę. Dla mnie faworytem był główny bohater, grany przez Piotra Cyrwusa, który to skąd inąd zaskoczył mnie naprawdę pozytywnie mimo, iż nie pałałam wielką sympatią do jego osoby (prawdopodobnie przez role, w których był obsadzany, a które akurat miałam okazje obserwować no i niestety piętno Rysia-fajtłapy...nie polepszało jego sytuacji). Zdecydowanie wybijał się na tle pozostałych aktorów, świetnie stapiał z odgrywaną rolą i mimo, że początkowo westchnęłam smutno, że znów przychodzi mi pana Piotra oglądać w irytującej wersji, to chwile później rozczarowanie przerodziło się w duże uznanie dla warsztatu i umiejętności aktora. Analogiczna była również transformacja odczuć w stosunku do bohatera sztuki – Adama Krusensterna - początkowa irytacja zamieniła się we współczucie, kiedy to stał się on obiektem badań socjologicznych. Człowiek ze sztywną etykieta został wrzucony do świata totalnej degrengolady, stąpając po grząskim gruncie, nie ma stałego punktu zaczepienia czy oparcia, bo wszystko tu jest permanentnym ruchem, zmianą.

Wchodząc już bezpośrednio w fabułę – do miejsca, tzw. no name, przybywa oddany, wieloletni pracownik firmy, który do końca nie wie, dlaczego go tutaj zaproszono. Sprawa komplikuje się już na samym początku, kiedy to ponętna asystentka szefa Mayumi, sieje w jego umyśle wątpliwości, co do celu i charakteru owego pobytu. Krusenstern potrafiący poruszać się jedynie po labiryncie zasad i reguł, nie posiadając nagle jasnych informacji i wskazówek dotyczących zachowania, miota się, coraz bardziej zapętla i wpada w panikę.

Jego osoba zostaje zdominowana przez obecnych tam Johna Hansena i trenerkę personalną Ellę Goldmann, a także niesfornego Sandora Meyera, który to okazuje się jego nowym szefem. Na organizmie Krusensterna zostają przeprowadzone wszelakie zabiegi psychologiczne, aby poznać jego reakcje, sprawdzić go jako pracownika. Praktyki mało humanitarne, ale obrazujące rzeczywistość i pokazujące jak funkcjonują korporacje, jak wpływają na umysły i postawy. To niestety bezwzględny System, który „włada" pracownikami i uzależnia na tyle, że idąc za przykładem Krusensterna, zwolniony albo raczej uwolniony od Systemu paradoksalnie nie chce odejść. Oczywiście, wiadomo, że utrata pracy nie jest szczęśliwym wydarzeniem, jednakże myślę tu o ludziach pokroju głównego bohatera, który jest już śmiertelnie wręcz wyczerpany pracą i sytuacją, w której się znalazł. Nie bez powodu kilkakrotnie wypowiada on ważną dla sztuki kwestię, że jest już potwornie zmęczony. Z resztą każdą chwilę, w której zostaje sam, próbuje wykorzystać na sen.

Konstrukcja spektaklu oparta jest na antagonizmach, wyraźnie zauważalnych na każdym z poziomów sztuki. Dwaj skrajnie odmienni bohaterowie – pod względem wieku, wyglądu, stosunku do pracy, wyznawanych wartościach i ideach. Dwa odmienne światy, język, aranżacja scenografii...można by tę sztukę rozpatrywać dwubiegunowo. Krusenstern - zasadniczy, korporacyjny, przekonany o swojej wartości, wręcz zarozumiały wieloletni pracownik kontra Sandor - człowiek pozbawiony zasad, ram, schematów, którego bogiem jest Kreacja. Świetnie to porównanie oddaje jedna z kwestii, że dawniej sprzedawano produkt, teraz sprzedaje się już samo kupowanie.

Prosta w konstrukcji scenografia jest pewnego rodzaju interpretantem wydarzeń. Plan akcji usytuowany jest na scenie i za rozsuwanymi drzwiami, niewidoczny dla widza. To tam rozgrywają się wydarzenia i decyzje, które potem przynoszone są przez „ posłańca". Tam również zapadają wszelkie decyzje dotyczące osoby głównego bohatera, tuż za jego plecami, a dosłownie za owymi drzwiami. Sterylna sala, w której Krusentern przebywa, z jednej strony przypomina zamknięty pokój, jakby jego więzienie, a z drugiej po ogłoszeniu zwolnienia ze stanowiska, może on swobodnie odejść, a jednak nie potrafi, okazuje się, że tak naprawdę przez te wszystkie lata „służby" w firmie, tkwi on w swoim wewnętrznym więzieniu. Nie umie pogodzić się ze zmianą, która już się dokonała – młode pokolenie już nadeszło i rozgościło się w starych murach, dokonując czystki w swoich zastępach. To nieunikniona i naturalna kolej rzeczy.

Najciekawszym elementem jeśli o obserwację chodzi, okazała się gra aktorska, bo fabuła fabułą - nie jest zbyt skomplikowana, a tematyka znana każdemu aż do bólu. Natomiast bohaterowie, w których zogniskowane są dwa przeciwne światy, powinni stworzyć ring na poziomie gry aktorskiej, ażeby w toku akcji wykrystalizowały się te dwie osobowości i przewagę można by upatrywać w młodości i szaleństwie, natomiast przewrotnie i wyraziście wręcz w pamięć zapada postać przegranego Krusensterna. Oczywiste jest, że Piotr Cyrwus to aktor doświadczony i stworzenie tej kreacji, praca głosem, dykcja i ruch sceniczny stanowiły trochę przewagę nad młodym Marcelem Borowcem (w roli Sandora). Jednakże kreacja stworzona przez Borowca wydawała mi się jeszcze bardziej bezbarwna niż szary garnitur korporacyjnego szczura i jakaś taka nijaka... w zasadzie niby jedna z wiodących postaci spektaklu, a wtopiła się w resztę bohaterów i momentami jakby stanęła za nimi w szeregu. Jednakże widziałam spektakl w jednej obsadzie, zatem nie mam porównania jak to brzmi w innym składzie aktorskim.

Sztuka Gierszała pokazuje brutalną prawdę, o tym jak wymiera indywidualizm, oryginalność, jakość. Nowe wypiera stare, nie wchodząc z nim w żaden dialog, z resztą w przypadku Sandora i Krusensterna punktów stycznych brak. Spektakl ma po trosze charakter oniryczny, sceny przeplatane drzemkami bohatera mogą świadczyć, że część tej rozgrywanej farsy mogła się Krusensternowi przyśnić, być może tak było... Mimo zauważalnych mankamentów, teoretycznie dobrze zrobionej sztuki, jako podsumowanie niechaj posłużą słowa samego reżysera: Myślę, że zwycięstwem tej sztuki jest to, że każdy człowiek może rozpoznać w niektórych momentach swoje życie. [Rozmowa Gabrieli Cagiel z reżyserem Markiem Gierszałem, Gazeta Wyborcza 7.10.2014 r.].



Monika Sobieraj
Dziennik Teatralny Kraków
25 marca 2017
Spektakle
Firma dziękuje
Portrety
Marek Gierszał