Prosta historyjka o złym ojcu i zdominowanej córce
Od kilkunastu godzin zastanawiam się, głowię, jaki był właściwie powód wystawienia na koszalińskiej scenie adaptacji powieści „Dom na Placu Waszyngtona” Henry'ego Jamesa. Dumam, na ile przedstawienie dotyka problemów koszalinian, na ile ten zapisany w adaptacji kult pieniądza jest tak bardzo charakterystyczny akurat dla pomorskiego miasta. Bo nie sądzę, by reżyserka chciała zrobić po prostu melodramat. A niestety wyszła prosta historyjka o złym ojcu i zdominowanej córce.Nie bardzo wiadomo, w którą stronę chciała ten spektakl reżyserka Maria Kwiecień poprowadzić. Aktorzy grają bardzo dobrze dość proste w gruncie rzeczy postaci, intencje są wiadome, motywacje również, wszystko pracuje jak dobrze naoliwiona maszyna. Tylko niech mi ktoś wytłumaczy, skąd u diabła i po co całe partie choreograficznych przechadzek spod lewego filaru na prawy? Skąd i po co te kefiry, czy śmietany w plastykowych kubkach w lodówce stojącej z lewej strony sceny? W jakim celu bawi się nimi Lavinia? To je chowa, to znów wyjmuje, to znów chowa...
Ciekawie rozwiązała małą przestrzeń sceny scenografka Anna Goldanowska, dzieląc ją ogrodzeniem z siatki. Prosty podział na świat przy Placu Waszyngtona: świat finansjery, burżuazji, reprezentowany przez Lavinię Penniman (Magdalena Waligórska), siostrę Austina Slopera (Wojciech Rogowski) – pana domu, lekarza, posiadającego świetne kontakty, oraz córki Austina, drobnej, zahukanej, związanej z ojcem już nie nicią, a łańcuchem niemal Catherine Sloper (Beata Niedziela) i na tonący w szarościach świat Morrisa Townsenda (Artur Paczesny). Funkcjonalna scenografia pracuje, pomaga aktorom szybko przechodzić ze sceny w scenę. Szara podłoga z szerokich gąbek po lekkim podniesieniu zamienia się w łóżko dwojga kochanków. Otoczone lustrami filary dzielą przestrzeń dodatkowo na pole gry i na półprywatną sferę, w której aktor może przysiąść, obserwować akcję z boku.
Fabuła tego melodramatu jest dość banalna. Oto córeczka tatusia zakochuje się w młodym artyście Morrisie, który nie ma grosza przy duszy. Ojciec nie chce pozwolić, by Catherine wzięła ślub, z jak twierdzi łasym na posag nieodpowiedzialnym człowiekiem. Kiedy dowiaduje się o zaręczynach zabiera latorośl w podróż po Europie, zaś jego siostra w tym czasie urządza z artystą tak zwane spotkania sam na sam. Austin i Catherine wracają z podróży, artysta odchodzi od córki, ta... no właśnie. W chyba najładniejszej, finałowej scenie zahukana Catherine staje się świadomą kobietą. Skończyła się rozczarowaniem jej pierwsza, gorąca, prawdziwa miłość. Dziewczyna stała się kobietą wyrachowaną, zahartowaną, taką co to już może błyszczeć na salonach. Podobną do swojej ciotki Lavinii.
Amerykańskie dziewiętnastowieczne powieści, czy obecnie zdobywające Tony Awards dramaty i komedie charakteryzują się pełnokrwistymi postaciami. Teatr amerykański, jak wiadomo, pozostaje wciąż oparty na aktorze, nie na wizjach reżysera. Widzowie z kolei, co kiedyś było regułą także i w Polsce, chcą słuchać prostych, niekiedy łzawych opowieści, historyjek. Ta, zaprezentowana na koszalińskiej scenie nadawałaby się do stworzenia filmu (co wykorzystała skrzętnie kilkanaście lat temu Agnieszka Holland). Nie znajdziemy tu wiele więcej prócz prostych w gruncie rzeczy dialogów, paru zapętleń akcji, finału pełnego uniesień.
Zrozumieli to aktorzy. Wojciech Rogowski nie szarżuje w charakterystycznej roli pana domu, nieustępliwego ojca, pozornie tylko dbającego o dobro córki. To taki typ, co to dobrze wie, jak wygląda życie, jakie rafy należy opływać. To zapatrzony w siebie egocentryk. Rogowski przez większą część przedstawienia pozostaje motorem napędzającym akcję. Wybranie się na „Plac Waszyngtona" polecam Państwu głównie ze względu na niego. To aktor o wielkiej charyzmie, potrafiący zagrać w sposób nieoczekiwany, nieoczywisty. Jego rola w adaptacji prozy Jamesa to kolejne odkrycie, a scena w której tresuje córkę podczas podróży po Europie, wykrzykując „Berlin, Zurych, Rzym", energicznie waląc laską w podłogę, na długo zapada w pamięci. Ciekawie poprowadziła swoje role pozostała dwójka aktorów koszalińskiej sceny. Grają zresztą postaci, typy, w których aktor „może się porozpychać", może wypełnić postać, zagrać wielowymiarowo. Sporo psychologizmu obecnego w tym melodramacie, który wyraźnie cięła reżyserka, wciąż zostaje.
Przedstawienie, jako się rzekło, jest do bólu przewidywalne. Maria Kwiecień próbowała przenieść punkt ciężkości w historię o tresowaniu zahukanej dziewczyny, niestety wyszło pretensjonalnie lub sztucznie. A jedyna informacja, jaka zostaje po oklaskach to ta, że w Koszalinie mają zgrany, świetnie rozumiejący się zespół aktorski. Ale to ja już wiedziałem od dawna.
Bartłomiej Miernik
miernik Teatru
14 czerwca 2014