Proste zwycięstwo dobra

Najnowsza premiera Opery Wrocławskiej jest właściwie przeniesieniem na deski teatru inscenizacji "Fausta" Charles'a Gounoda zrealizowanej w Hali Stulecia niecałe dwa lata temu. Z tamtego wydarzenia w pamięci pozostały mi pokazy wojskowej musztry w wykonaniu zaproszonych na tę okazję żołnierzy, ogromne pudle towarzyszące Małgorzacie oraz daremne próby dotarcia do psychologii bohaterów za pośrednictwem telebimów.

Okazało się, że "Faust" w reżyserii Beaty Redo-Dobber dużo lepiej sprawdził się na mniejszej scenie. Bez szerokiego gestu i widowiskowego rozmachu opowieść o Fauście (lub może raczej o Małgorzacie?) zyskała bardziej ludzki wymiar. Mimo licznych scen zbiorowych otrzymaliśmy dzieło w gruncie rzeczy kameralne, w którym filmowe zbliżenia zostały zastąpione przekraczaniem rampy scenicznej i wychodzeniem śpiewaków ku publiczności, a nadmierna gestykulacja - grą naturalną, chwilami nawet intymną, pozbawioną operowych póz. Ślad pierwotnej realizacji pozostał jednak w dość sztampowym potraktowaniu głównego wątku, w którym niewiele jest szarości, za to sporo bieli i czerwieni z oczywistym podziałem na dobro i zło.

Spiritus movens wszelkich wydarzeń jest oczywiście Mefisto (debiutujący w tej roli Tomasz Rudnicki). W tej historii gra pierwsze skrzypce - robi to zresztą dosłownie, gdy w oparach dymu (na tle migawek przedstawiających wszelkie okropności dzisiejszego świata) pojawia się na początku uwertury, by połączyć ze sobą niczego nieświadomych Małgorzatę i Fausta. Kolejne wypadki to po prostu konsekwencje manipulacji zręcznego demiurga, przed którym bezwolne jednostki mogą się bronić jedynie znakiem krzyża, medalikiem czy święconą wodą. Bo Mefistofelesowi w eleganckim bordowym garniturze, mimo pokrewnej powierzchowności, daleko do Bułhakowskiego Wolanda, za to blisko do stereotypowych diabełków czmychających na widok świętego obrazka.

Uwspółcześnienie akcji sprowadza się niemal wyłącznie do rekwizytów i kostiumów - żołnierze występują w polskich mundurach, Małgorzata w kwiecistej sukience i skórzanej kurtce. Faust pisze na laptopie, a chroniące przed złem krzyże to tatuaże na przedramionach wojaków. W tym kontekście nieufność budzi chociażby nieprzystająca do naszych czasów surowość zasad moralnych, która każe wiernym wyrzucić z kościoła ciężarną Małgorzatę.

Redo-Dobber, odpowiedzialna również za scenografię i ruch sceniczny, buduje przestrzeń minimalistycznie, korzystając przede wszystkim z barw i geometrycznych brył, jedynie w przypadku pokoju Małgorzaty pozwalając sobie na większą liczbę szczegółów (skąpane w bieli łoże, krawiecki manekin, maszyna do szycia). Rolę scenografii pełnią również projekcje, zazwyczaj dość konwencjonalne: płomienie dla Mefista, secesyjne sploty kwiatów u Małgorzaty czy matematyczne wzory w tle Rien Fausta. Tej dość prostej, okraszonej nutką dydaktyzmu opowieści nie można jednak odmówić wewnętrznej głębi. Odnajdujemy ją przede wszystkim w muzyce i silnie z nią zespolonych scenicznych działaniach śpiewaków.

W drugiej obsadzie w rolę Fausta z powodzeniem wcielił się Koreańczyk Wonhyeok Choi. Wykreowany przezeń uczony to człowiek wyjątkowo porywczy, targany sprzecznymi emocjami. Podczas początkowych recytatywów miota się po scenie, grożąc pistoletem cieszącej się urokami życia młodzieży. Później, gdy i jemu przypada tych uroków zażyć, namiętność walczy w nim z poczuciem winy. Pewna chaotyczność gestów nie odbiła się jednak negatywnie na technice wokalnej śpiewaka. Choi śpiewa pewnie i czysto, ma przyjemnie delikatny głos o wyrównanej barwie. W prowadzeniu frazy zwracało uwagę staranne legato, szczególnie wyeksponowane w arii "Salut, demeure chaste et pure". Szkoda że fragmenty partii przed przeobrażeniem w pięknego młodzieńca zostały nieco wygłuszone przez maskę, którą śpiewak miał na twarzy.

Mocą głosu z pewnością może się szczycić Iwona Socha, która w roli Małgorzaty wystąpiła również w premierowej realizacji dwa lata temu. Wolumen, który osiąga bez siłowego zmagania, oraz giętkość i techniczna biegłość cieszyły zarówno w arii "Ah! je ris", jak i w finałowym tercecie. Wrażenie robiła nie tylko wokalna strona tej kreacji. Milcząca scena z piątego aktu, gdy Małgorzata bliska obłędu stoi przed pierwszym rzędem widowni, pokazała, jaką siłę może w operze mieć ascetyzm w doborze środków wyrazu. A skoro mowa o aktorstwie, nie sposób pominąć Jacka Jaskuły w roli Walentego, który w scenie śmierci zdecydowanie przekroczył to, co wciąż jeszcze możemy na scenach operowych oglądać, czyli zbanalizowany rytuał przydługiego pożegnania. Nie przekonała mnie natomiast Katarzyna Haras-Kruczek jako Siebel. Śpiewaczka, która w Operze Wrocławskiej kreuje zazwyczaj silne postaci kobiece (Carmen, Olga w "Eugeniuszu Onieginie") w roli młodego malarza wypadła nieszczerze. Nie tylko aktorsko, ale również głosowo - zbyt ostry i jasny mezzosopran nie brzmiał najlepiej w lirycznych partiach zakochanego chłopca. Wyjątkowo świeżo zabrzmiała natomiast orkiestra Opery Wrocławskiej pod batutą Adama Banaszaka. Stała dyscyplina i podskórna energia wyczuwalna również w spokojnych, nastrojowych fragmentach, sprawiały, że poszczególne hity, z których składa się dzieło Gounoda, nie raziły swoją odrębnością.

W finale jaśniejąca Małgorzata oraz Faust (który u Beaty Redy-Dobber również dostępuje zbawienia) wchodzą po schodach przy wtórze chóralnego "Sauvée". Mefisto całkowicie traci wcześniejszy rezon i upada pokonany. Wszystko jest proste - dobro zwyciężyło, a zło przegrało. Jeszcze tylko projekcja wielkiego oka spoglądającego w stronę publiczności - jedyne w inscenizacji objawienie odległego absolutu - i to już koniec bajki z obowiązkowym happy endem. Można spokojnie wrócić do zwyczajnych zajęć, bez poczucia, że coś w tym świecie nie gra. Szkoda że reżyserka nie zdecydowała się pozostawić jakiejś rysy na tym gładko wypolerowanym obrazie. A może w czasie wielu prawd i spektakli czytających libretto przez najnowsze teorie kulturowe takie dosłowne, niosące prostą nadzieję inscenizacje są jednak potrzebne? Chociażby dla zachowania równowagi.



Justyna Rudnicka
Ruch Muzyczny
14 czerwca 2019
Spektakle
Faust