Przedawnienie
Posmoleński spektakl Jerzego Jarockiego? To wydawało się niemożliwe, a jednak... Nie oznacza to, że wielki reżyser wykorzystał "Samuela Zborowskiego" Juliusza Słowackiego do politycznych gierek, że ze "Sprawy" w warszawskim Teatrze Narodowym uczynił widowisko publicystyczne, że szukał w niedokończonym dziele wieszcza taniej aktualnościPrzeciwnie, "Sprawa" jest projektem szlachetnym, adresowanym do ludzi, którzy z utworem Słowackiego wcześniej się zetknęli, zatem cokolwiek wiedzą o mistycznym okresie w jego twórczości. Przedstawienie ostentacyjnie wyrzeka się też prób tłumaczenia hermetycznych, złamanych fraz oryginału na język bardziej przystępny, łatwy do przyswojenia dla widzów przyzwyczajonych do dzisiejszego teatru szybkiego reagowania.
Jerzy Jarocki spotyka się z dramaturgią Słowackiego po raz drugi, przed 18 laty w krakowskim Starym Teatrze zrealizował "Sen srebrny Salomei". Zastanawiano się wówczas, jak ów tekst zmieści się w precyzyjnym mechanizmie teatru tego reżysera, ale obawy okazały się niesłuszne. Jednak "Samuel Zborowski" to zupełnie inny świat, przy "Sprawie" majestatyczny, ale pulsujący od emocji "Sen..." wydaje się niemal thrillerem. Tym razem liczą się aktorskie monologi i mocne gesty. W założeniach jest konflikt racji, spór o Polskę, a nie dialog pomiędzy adwersarzami. Kanclerz Zamoyski w interpretacji Jerzego Radziwiłowicza to rola-znak. Ubrany w złoty żupan, w ostatnim akcie, który wypełnia w całości niebiański sąd nad jego bohaterem, jedynie patrzy w dal wzrokiem stępionym od bólu. Samuel Waldemara Kownackiego jest figurą polskiego szlachcica jakby wyjętą z tradycji bez próby przewartościowań. Obaj aktorzy swe zadania wypełniają bez zarzutu, a że ze sceny nie lecą iskry, to zasługa przede wszystkim zamkniętej formy dramatu Słowackiego, której swym zwyczajem podporządkował się wierny literaturze Jarocki.
Istotny dramat rozgrywają na Scenie przy Wierzbowej Dominika Kluź-niak (Eolion) oraz Mariusz Bonaszewski (Lucyfer). Kluźniak z precyzją i hardością w tonie wprowadza nas w świat pogrążonego w somnambulicznym transie poety, projektującego dla siebie i dla nas hipnotyczne obrazy. Gra z utrwalonymi wizerunkami romantyków w spodniach i białej koszuli przywodzi na myśl opętanego Gustawa z "Dziadów" albo, choć to inna epoka, Joasa z "Sędziów" Wyspiańskiego. Znakomita, choć karkołomnie trudna partia. Lucyfer Bonaszewskiego ucieleśnia myśl Goethego o diable, który "wiecznie zła pragnąc, wiecznie czyni dobro". To Bonaszewski niesie ciężar spektaklu, grając w istocie kilka postaci. Udaje mu się oddać ich plastyczność, chociaż czasami wpada w pułapkę zbytniej dosłowności. Tu jednak swoje dorzuca też Jarocki, każąc Bonaszewskiemu wić się po scenie w towarzystwie ubranych w ciemne kombinezony i płetwy dziewczyn z orszaku Amfitryty (Ewa Decówna) w rytm muzyki Behemotha. Podejrzewam tu reżysera o ironię, bo podejmuje trop z całkiem innego teatru, tego firmowanego przez najmodniejszych dziś młodych artystów. Jakby chciał udowodnić im, że też tak potrafi. Mam wątpliwości, czy było to konieczne.
"Sprawa" ma także wymiar auto-tematyczny. Tak jak w "Grzebaniu" osnutym wokół pochówku Witkacego, Jarocki wprowadza opis pogrzebu Słowackiego na Wawelu i kontrowersji, które mu towarzyszyły. Dobrze wiadomo, z czym kojarzy się dziś Wawel. Do tego zapisany w dramacie obraz katastrofy powietrznej, frazy o krzyżu - bo prawo do miejsca na nim uzurpuje sobie Lucyfer. Jarocki odnajduje u Słowackiego rym do naznaczonej traumą po Smoleńsku teraźniejszości, no i nie ignoruje innego "Samuela Zborowskiego" - Jarosława Marka Rymkiewicza. Nie wiem, czy inspiracją przedstawienia była chęć polemiki z poetą, ale autor "Sprawy" zajmuje przeciwną do niego pozycję. Nie bez powodu przecież kończy spektakl kwestią Chrystusa zawartą w jednym z wariantów dramatu Słowackiego, ale nie w wersji ostatecznej. "Nie jestem Bogiem zmarłych - ale żywych", co oznacza unieważnienie sporu i spojrzenie w przyszłość. Bo, jak przekonuje Jarocki w epilogu wziętym z głośnego "Kosmosu" Gilesa Sparrowa, każdy z nas znajdzie swoje miejsce we wszechświecie, wystarczy odrzucić niepotrzebne uprzedzenia i zaakceptować istniejący stan rzeczy.
Słowem - przedawnienie. Nie ukrywam, że mam z najnowszym spektaklem Jerzego Jarockiego kłopot. Szanuję skalę zamierzenia, urodę scen i napisanych przez Stanisława Radwana, wspaniale zaśpiewanych chórów, chwilami przechodzącą w patos powagę widowiska w czasach, gdy teatr nagminnie ucieka w ironię albo wręcz w wygłup. Ale obawiam się jednego: że "Sprawę" również szybko dotknie przedawnienie.
Jacek Wakar
Przekrój
27 września 2011