Przesłanie Pana Cogito

"Idź dokąd poszli tamci do ciemnego kresu
po złote runo nicości twoją ostatnią nagrodę" -
To jest początek "Przesłania pana Cogito" Herberta. Te słowa mówił Zapasiewicz, kiedy widziałam go po raz ostatni.


 "idź wyprostowany wśród tych co na kolanach 

wśród odwróconych plecami i obalonych w proch "

To była mała sala Teatru Wielkiego, wieczór poezji Herberta. Siedzieliśmy przed mikrofonami skupieni w kilkuosobową grupkę, a Zbyszek daleko od nas w osobnym fotelu. Nikt się nie dziwił. Jego Herbert był arcydziełem samym w sobie. Każdy z nas zdobywał się na szczyty umiejętności recytatorskich, ale kiedy odzywał się Zbyszek, nasze szczyty okazywały się marnym pagórkiem. Nie chciał mikrofonu. Jego głos był tak nośny, jakby wmontowano w niego mikrofon najwyższej klasy.

Niezależnie od tego, czy używał go w pełni, czy mówił "do rękawa", każde słowo było słyszalne w ostatnich rzędach. Kiedy jakieś przedstawienie wymagało tzw. rozśpiewania, kiedy aktorzy wzywani byli do fortepianu, Zbyszek nigdy nie dołączał do zespołu, i to była jedyna rzecz, z której się wyłamywał. "Jak się rozśpiewam, to nikogo nie będzie słychać" - mówił. Zawsze podśmiewał się ze swojej wielkości. Ale też ją chronił i szanował. Ta jego osobność, introwertyzm, te jego zamknięte oczy i nagła izolacja w najlepszej nawet towarzyskiej zabawie, były nam dobrze znane. 

Kochał środowisko, kochał z nami być, być taki jak my i nagle się oddalał, zamykał. Osobny, jakby na wszystkich obrażony i znowu nagle jeden z nas, a potem znowu osobny, jakby się odcinał od banału. A za chwilę otoczony banałem rozkwitał. Kiedy pojawiał się w teatralnym bufecie, to tak jakby wnosił jakąś tajemnicę. A może nie niósł żadnej? Nie można go było odgadnąć. Prywatnie rzadko dzielił się swoją inteligencją - nie wygłaszał mów, nie moralizował. Jego głębię, siłę przekonań, mogliśmy poznać raczej z wywiadów, jeśli już zgodził się wypowiedzieć. Prywatnie, w dyskusjach zamykał oczy i milczał. Myślę, że obawiał się siły swoich emocji: oburzenia, niezgody, siły głosu. Chyba raz zdarzyło się, że wybuchł na jednym z zebrań w teatrze i potem, po nim, już nikt się nie odezwał.

Czy ktoś może sobie wyobrazić, że Zapasiewicz uchodził za niezdolne dziecko w utalentowanej teatralnej rodzinie? Bo pochodził z rodziny wielkich Kreczmarów, współtwórców tego, co w Polskim teatrze znaczące. I ku ich przerażeniu nieśmiały, zamknięty w sobie Zbigniew uciekł z wydziału chemii, gdzie studiował, i dał się wciągnąć tam, gdzie trzeba kochać samego siebie i z wiarą pozwalać na siebie patrzeć. Pierwsze lata potwierdzały, że nic z tego nie będzie. Według innych brakowało mu spontaniczności, plastyki gestu, ekspresji ciała. A jemu brakowało po prostu taniej i powierzchownej łatwości. Przedzierał się przez własne blokady i uczynił z tego sztukę 

Pamiętam, jak powoli przekonywał do siebie publiczność. Jak rósł z roli na rolę, aż doszedł do tego, że chodziło się na Zapasiewicza. Teraz w internecie wspominane są głównie jego filmowe role. A przecież Zapasiewicz to teatr. To niepowtarzalna chwila zachwytu i porozumienia z zakochaną publicznością. Bo Zapasiewicz był aktorem gorącym i bardzo współczesnym. 

A kiedy do teatralnego życia weszła grupa rewolucyjnych recenzentów i zaczęto ścinać głowy wszystkim już uznanym, Zbyszek poszedł na pierwszy ogień. Okrzyknięto go "zimnym i archaicznym". Zraniony, speszony, mówił wtedy: "Nie grajcie ze mną. Cokolwiek zrobię, będzie złe". I stał się zimny i archaiczny na kilka dobrych lat. Podnosił się powoli, jak w pierwszym okresie zawodowego życia

powtarzaj stare zaklęcia ludzkości bajki i legendy 

bo tak zdobędziesz dobro którego nie zdobędziesz 

Próbował się znaleźć w nowej rzeczywistości, robił małe przedstawienia, z którymi jeździł, zarabiając na życie godne jego pozycji. Zarabiał jak aktor, a nie jak gwiazda. Grał najchętniej z Olgą Sawicką, swoją żoną, której aktorstwo cenił naprawdę bardzo wysoko i czuł się odpowiedzialny za jej rozwój. W tym związku, które dzieliło koło trzydziestu lat, był partnerem, nie gwiazdą - to się czuło. I starał się zrozumieć nowe pokolenie. Kiedyś w Akademii Teatralnej, gdzie mieszkał prawie jako wieloletni profesor, odbył się przedziwny pokaz jego pracy. Studenci biegali po scenie, krzyczeli, przeklinali, przekraczali bariery, których Zbyszek nigdy nie przekroczył. Patrzyliśmy po sobie ze zdumieniem. Nie wszystkim się to podobało - Zbyszek był przecież jednym z ostatnich, którzy się "trzymali", którego posłaniem była wewnętrzna kultura. Po egzaminie, kiedy siedzieliśmy w milczeniu, powiedział: - To jest ich ekspresja. To jest im potrzebne - i wyszedł. 

Jego twarz była wyrazista jak dobra maska. Używał jej zresztą jak maski. Kiedy grał role głupszych od siebie, lepił swoją twarz na oczach widza - marszczył nos, przymrużał oko, a głęboki głos sprowadzał do zgrzytliwych tonów. Uwielbiał grać "typki", ludzi ulicy, tych, których zupełnie nie przypominał. Reżyserzy obsadzali go raczej jako inteligenta, szczęśliwi, że ktoś z takim inteligenckim dziedzictwem jest utalentowany, co nie zawsze idzie w parze. Uważali, że Zbyszek zawsze będzie emanował kulturą i inteligencją, a w szmatach "cwaniaczków" wygląda jak przebrany Zapasiewicz. A przecież on "grał", nie "był". Na szczęście taśma z filmem "Ostatnie takie trio" i jego rola członka wiejskiej orkiestry zostanie na zawsze i będzie mówiła sama za siebie. A jednak niezależnie od tego, co grał, zawsze pozostawała aura tragiczna, o wymiarze większym od roli. 

ocalałeś nie po to aby żyć 

masz mało czasu trzeba dać świadectwo 

Kim był naprawdę? Jaka była jego tajemnica? Co przeżył? W wywiadzie rzece Katarzyny Leżeńskiej i Dariusza Wołodźki "Zapasowe maski" lata okupacji i dzieciństwo opisuje bardzo ogólnie. Mam wrażenie, że zamknął w sobie zdarzenia i lęki, z którymi ciężko było żyć. Sam przyznaje, że do teatru "uciekł" od siebie.

idź bo tylko tak będziesz przyjęty do grona zimnych czaszek 

do grona twoich przodków: Gilgamesza Hektora Rolanda 

obrońców królestwa bez kresu i miasta popiołów 

Bądź wierny Idź 

Kiedy skończył się wieczór poezji Herberta, podeszłam do niego, żeby dokończyć trudną rozmowę dotyczącą naszego burzliwego rozstania przy pracy nad "Janem Gabrielem Borkmanem". Objął mnie. W milczeniu przeszliśmy kilka kroków w przód i kilka z powrotem. To była nasza ostatnia rozmowa.



Joanna Szczepkowska
Gazeta Wyborcza
21 lipca 2009