Przychodzą umarli

W Teatrze Studio Agnieszce Glińskiej duchy udaje się wywołać tylko na chwilę. Pociąg ekspresowy nr 405 pędzi pewnie dwa razy szybciej, niż powinien. Wszystko przez jakiś upiorny przypadek: naczelnik stacyjki Tomasz Hudetz nie przestawił na czas semafora, a to z kolei przez to, że na służbie wdał się w pogawędkę z panną Anną, z którą rozmawiać z wielu powodów nie powinien. Zderzenie z drugim pociągiem pozbawi życia osiemnaście istnień. Zwykły w tym pech czy diabelski plan?

Raczej to drugie, bo Ödön von Horváth przyzwyczaił nas do tego, że tylko na pozór uczestniczymy w egzystencjalnej roszadzie, w której los każdemu z osobna płata figle. Tak było w "Kazimierzu i Karolinie" czy "Opowieściach Lasku Wiedeńskiego", gdzie zwykłe wydarzenia dają się wytłumaczyć wyłącznie w perspektywie dalece szerszej, nawet socjologicznej. Ale w "Sądzie ostatecznym" takiego spektrum nie odnajdziemy. To dramat mikrospołeczności uwikłanej w problem winy i kary. A dokładniej tego, czy w ogóle określenia te dają się odnieść do każdego człowieka. Bo tak, to prawda, dotychczas wzorowy Hudetz się zapomniał. Dlatego nie dziwimy się, gdy Anna przed prokuratorem i wszystkimi mieszkańcami mieściny złoży fałszywe zeznania, zapewniając, że naczelnik stacji semafor przestawił. Jak inaczej z tego wyjść? No właśnie. Zresztą wszyscy w Tomasza wierzą. Od tego momentu to już dramat jednego bohatera, a inni tylko załatwią przy nim swoje interesy. Wina zawiśnie w powietrzu.

Wydawałoby się, że "Sąd ostateczny" to tekst dla Glińskiej idealny. Tutaj każdy tęskni za czymś większym. Jakby gdzieś zgubił rolę, w której czułby się najlepiej, choć gdy pojawia się szansa, by się przełamać, okazuje się, że wszystko zostanie po staremu. Bo jest w Hudetzu coś z kameleona; dramaturg nakreślił niezgorszy obraz kłamcy, ale zakamuflowanego w prostocie i czułości. Tyle w nim wyrachowania, ile konieczne jest, by w końcu rozegrać swoje życie wedle własnego planu, a nie oczekiwań innych. Piekielnie trudno go ocenić, bo jego przegrana wpisana została już gdzieś u początku. Reżyserka na skomplikowanych osobowościach, idealistach i autsajderach z Czechowa czy McPhersona, testowała swój teatr latami. Kłopot ze społecznym zakłamaniem analizowała w realizacjach Zapolskiej czy Perzyńskiego. Po Horvátha także sięgała już wcześniej.

W Studio poszła zupełnie inną ścieżką. Jakby oderwała się od tego, co być może dla niej samej w jej własnym teatrze było już zgraną powtórką. Dlatego być może porzuciła Hudetza (i jego wiele mówiącą i niedopowiedzianą, także u autora, relację z Anną), a skupiła się na opowiadaniu historii, w której każdy coś dla siebie odnajdzie. Łukasz Simlat w roli głównej to raczej marny nieszczęśnik, na którego spada lawina zdarzeń, ale trudno dociec, czy skrył się w nim jeszcze ktoś inny. Gdy już postanowi odebrać sobie życie, będzie to akt równie oczywisty, co zagadkowy. Inni, ulubieni aktorzy reżyserki, gdzie mogą, ratują się szerokim gestem. Przerysowują, na siłę wpychają swoje postacie do galerii łatwo rozpoznawalnych charakterów, tak jakby widzowie sami nie potrafili dokonać prywatnej klasyfikacji. Momentami obserwujemy wręcz parodię życia na prowincji. "Gęsta atmosfera", o której w odniesieniu do dramatów Horvátha pisał niegdyś jeden ze znawców jego twórczości, pojawia się pod koniec przedstawienia, gdy Hudetz na swojej drodze ku samobójstwu spotyka dusze zabitych w katastrofie. Powróci problem metafizycznej winy, a my zorientujemy się, czego wcześniej w spektaklu Glińskiej brakowało.



Przemysław Skrzydelski
W Sieci
31 stycznia 2013
Spektakle
Sąd Ostateczny