Puk, puk. Nikogo nie ma w domu?

Od dziewiętnastu lat ta sama żona, dorosły syn, spokojne życie - to obraz, który może ulec wyłącznie destrukcji, bo przecież lepiej i normalniej być nie może. I oto jest, nadchodzi, stoi już pod drzwiami, skrada się, by podstępnie zapukać do drzwi. Na imię jej Przeszłość. Jest i nie jest Frankiem, bo ile jest nas-obecnych w nas z przeszłości? Byt niedopowiedziany, niekonkretny, niebezpieczny w swej potencjalności. Zadający niewygodne pytania i żądający jednoznacznych odpowiedzi.

Frank (Artur Paczesny) jest mężem Claudii (Beata Niedziela), z którą ma dorosłego syna Andiego (Jacek Zdrojewski). Większość ich rzeczy znajduje się już na statku. Kierunek wyprawy: nowe, lepsze życie. Dystansem, który dzieli ich od osiągnięcia tego celu, jest jedna, ostatnia noc w starym mieszkaniu. Jednak nagłe pukanie do drzwi zmienia bieg wydarzeń. Claudia słyszy rozmowę, wychodzi z łazienki. Jej mąż wmawia jej, że był sam, a dźwięki, które słyszała, to akustyczne złudzenie. Za drzwiami do ich domu jednak wciąż ktoś stoi. Za chwilę przekroczy próg. Unieważni małżeństwo, bo dane słowo nigdy nie ulega przedawnieniu. „Mówiłeś, że zawsze będziesz mnie kochał" – zdanie, które rozbrzmiewa niczym zaklęcie. Klątwa, która niszczy zastany porządek, uruchamia uśpione instynkty, zaklina rzeczywistość. I oto stało się, drzwi do przeszłości zostały otwarte. Chwila wahania wystarczyła, by demon czasów minionych wtargnął do środka i zniszczył wszystko, co nie należało do jego świata. Zwykle to teraźniejszość unieważnia przeszłość, a próba odwrócenia tego naturalnego porządku nie może dobrze się skończyć. A mimo to Frank postanowił spróbować. I zapłacił za to najwyższą cenę.

Spektakl Eweliny Marciniak to historia, w której naruszone zostały zasady chronologii. Kolejna ze scen przenosi nas kilkadziesiąt minut wcześniej, by przez jakiś czas opowieść znów biegła normalnym, linearnym torem. Wciąż znajdujemy się jednak w obrębie jednego wieczoru, a tego rodzaju zabieg bliski jest strukturze ustnego przekazu. Opowiadając historię co rusz przypominamy sobie o kolejnych zdarzeniach, dopowiadamy pominięte wcześniej szczegóły, by po chwili kontynuować przerwany wątek. Dlatego patrząc na „Kobietę z przeszłości" zabieg ten odbieramy jako zupełnie naturalny. Czas odgrywa tu jednak kluczową rolę, jest głównym bohaterem przedstawienia. Konflikt przebiegający na linii przeszłość–teraźniejszość rozciągnięty jest pomiędzy wydarzeniami, które dzieli niemalże pół wieku. Romy (Katarzyna Zawadzka) to kobieta z czasów młodości, z dawnego życia Franka. Niewidziana od dwudziestu czterech lat dziewczyna jest kwintesencją namiętności, nieskrępowania, braku zahamowań – symbolem młodości. Frankowi zaczyna wydawać się, że można cofnąć czas. Mężczyzna trwa w swym złudzeniu odrobinę za długo. Gdy wraca do obecnego życia, jest już za późno. Bliscy nie żyją, nie ma już świata, który budował przez lata. Wracając do przeszłości unieważnił to, co składało się na obecne życie. Gdyby ze zrozumieniem przeczytał „Fausta" widziałby, że chcąc żyć jeszcze raz, można stracić wszystko.

„Kobieta z przeszłości" Bałtyckiego Teatru Dramatycznego to przedstawienie będące kwintesencją teatru aktorskiego oraz dowodem na to, że teatr jest sztuką metafory. Stosunek seksualny można pokazać poprzez przytknięcie do siebie dwóch mikrofonów, a zdanie: „Andi i Romy spali ze sobą" jest wystarczającym dopełnieniem tej sceny. Wiek aktorów nijak się ma do wieku odgrywanych postaci, a mimo to ani na chwilę nie wątpimy w wiarygodność opowiadanej historii. Scenografii właściwie nie ma – pole gry wyznaczają biały podest w kształcie prostopadłościanu i mata tego samego koloru. Czworo aktorów potrafi umiejętnie wypełnić przestrzeń, która jest gęsta od emocji, dylematów, lęków i wątpliwości. Słowa nie mówią nam tyle, ile wyczytać możemy ze spojrzeń postaci, a bohaterowie nie muszą patrzeć na siebie, by spojrzeć sobie w oczy. Śmierć żony i syna także jest symboliczna, jest teatralnym znakiem, zobrazowaniem podstawowych życiowych prawd. Wybór jednej opcji automatycznie unieważnia pozostałe.

Koszalińskie przedstawienie prezentowane na XIII Festiwalu Dramaturgii Współczesnej „Rzeczywistość przedstawiona" jest interesujące z jeszcze jednego powodu. Romy wielokrotnie wchodzi w interakcję z widzami – z jednym z mężczyzn gra w grę polegającą na wzajemnym zadawaniu sobie pytań i udzielaniu szczerych odpowiedzi, a rozmowa z kobietą z widowni pomaga scharakteryzować jej stosunek do Franka. Jednak najciekawszy jest moment, w którym dziewczyna pyta wszystkich po kolei czy interesuje ich, co działo się z nią przez te dwadzieścia cztery lata. Za każdym razem słyszy jednak tę samą, przeczącą odpowiedź. Widzowie wystąpili w obronie tradycyjnego porządku, opowiedzieli się po stronie żony i matki, jednoznacznie potępiając osobę, która chce zniszczyć rodzinę. Nikogo nie obchodziły jej racje, a przecież Romy mogła być w śpiączce, mogła przez ten czas szukać Franka, który zniknął bez śladu, a ona poświęciła życie by poznać prawdę. Z drugiej strony Frank mógł jej nie wpuścić do mieszkania, kazać jej odejść, zająć zdecydowane stanowisko i choć tego nie zrobił, dopuszczając do rozpadu rodziny, widzowie obwinili Romy.

Spektakl dużo mówi o nas samych. Wolimy nie odpowiadać na pytanie o to, kogo my zastalibyśmy otwierając takie drzwi. Wolimy nie słuchać kontrargumentów, by nic nie zachwiało naszymi oczekiwaniami i przyjętym sposobem myślenia. Być może tak właśnie postępują ludzie dorośli, unikają wątpliwości i wahań, być może tak jest rozsądniej. Gdyby Frank był konsekwentny i nie zachwiał się w swych postanowieniach, nie zboczył z obranej drogi, nie doszłoby do nieszczęścia. Może i on nie powinien słuchać wyjaśnień Romy. Może nie powinien otwierać. Może tak powinno być. Może...

 



Olga Ptak
Dziennik Teatralny Katowice
23 października 2013