Punkt odniesienia

Gdyby spektakl Łukasza Twarkowskiego w ubiegłym sezonie pokazany został w Opolu szerszej widowni, niechybnie zdominowałby wszelkie rankingi. Co się odwlecze, to nie uciecze. „Rohtko" okazał się największym wydarzeniem festiwalu Boska Komedia, ustanawiając dla polskiego teatru miarę nie do przeskoczenia. To gigantyczna, naładowana technologią inscenizacja, która nie gubi z oczu bohaterów, dając widowni intymny z nimi kontakt. Arcydzieło wytyczające nowe języki teatru.

„Rohtko" powstał w koprodukcji Teatru Dailes w Rydze z opolskim Teatrem Kochanowskiego, z przeważającym udziałem strony łotewskiej. Z Dailes związani są aktorzy z wyjątkiem Katarzyny Osipuk i Andrzeja Jakubczyka, gigantyczna ekipa techniczna za każdym razem tworząca przedstawienie. W repertuarze ryskiej sceny spektakl pojawia się regularnie, w Opolu pokazany został czterokrotnie. Na festiwalową prezentację dowożono widzów z Krakowa do Teatru Kochanowskiego, bo na miejscu nie udało się znaleźć sceny zdolnej udźwignąć inscenizacji o tej skali. Nie chodzi tylko o potrzebną przestrzeń wielkości małego lotniska, ale i olbrzymią obrotówkę. Zdaje się, iż w Polsce widowisko Twarkowskiego można pokazywać w Opolu, gdzie mieści się „na centymetry" oraz w warszawskim Teatrze Wielkim – Operze Narodowej. Dochodzą jeszcze koszty każdorazowej prezentacji. Wiadomo, że w kolejce po dzieło ustawiają się światowe festiwale, wypada trzymać kciuki, by na „Rohtko" im wystarczyło, bo nie tylko my zmagamy się z finansowymi turbulencjami.

Piszę o technicznej stronie przedsięwzięcia, by odmalować jego rozmiar i skalę. Spektakl zobaczył ze mną mój szesnastoletni syn teatroman i jego przyjaciele, po czym na gorąco orzekł, iż można porównać go jedynie z genialnym „Age of Rage" w inscenizacji Ivo van Hove z ITA w Amsterdamie, jakiś czas temu oglądanym przez nas w Barbican Theathre w Londynie. Podobne traktowanie materii widowiska, które zakłada brak granic, podobnie silne wrażenie wywieranie na widzach. Łukasz Twarkowski to nie jest jeszcze oczywiście artysta o potędze belgijskiego wizjonera, nie ma też sensu na razie zrównywać go Lukiem Percevalem i innymi gigantami z niedościgłej dla nikogo ligi, a jednak podczas festiwalowego pokazu środowiskowa przede wszystkim widownia wychodziła oniemiała. „Wciąż zbieram szczękę z podłogi" – brzmiały najczęstsze komentarze.

„Rohtko" powrócił do Opola z pięcioma najważniejszymi łotewskimi nagrodami za ubiegły sezon i famą przedstawienia, które wyznacza dla teatru nowy język. Wiem, że jest już stałym punktem w planach podróży festiwalowych selekcjonerów. Niektórzy już go widzieli, inni zabukowali miejsca. W świat poszły głosy, że Twarkowski i jego ludzie to prekursorzy. Nie chodzi nawet o to, że można nazywać tę inscenizację baletem trudnych do policzenia ekranów, zastanawiać się, czy używana tu najbardziej nowoczesna technologia wyznacza innym ludziom sceny pułap nie do przeskoczenia. Nieoczekiwaną perspektywę otwiera raczej fakt, że polski reżyser okazuje się niezrównanym żonglerem nawzajem przenikającymi się narracjami. Miesza czasy, punkty widzenia, miejsca akcji, budując piekielnie skomplikowaną, a jednocześnie absolutnie zrozumiałą strukturę przedstawienia. Paradoksalnie, jego budowa okazuje się tradycyjnie szkatułkowa, na koniec poznajemy rządzącą nimi zasadę. Wówczas okazuje się, że żaden z niezliczonych elementów użytych do tej układanki nie był zbędny, każdy znalazł w niej konieczne miejsce.

Zasługa to olbrzymiej wyobraźni Łukasza Twarkowskiego, ale i przejrzystego tekstu Anki Herbut, niby przytłaczającej, a jednak łatwej do oswojenia scenografii Fabiena Lede, wideo Jakuba Lecha, kostiumów Svenji Gassen, choreografii Pawła Sakowicza, muzyki Lubomira Grzelaka, świateł Eugenijusa Sabaliauskasa. Przepisuję nazwiska twórców niemal bez wyjątku, bo „Rohtko" to jest praca, która nie mogłaby powstać bez doskonale zgranego zespołu. Łotewsko-polskie przedstawienie jest syntezą wielu sztuk, co zresztą idzie za jego tematem. Buduje labirynt luster, aby przeglądały się w nich i życie, i sztuka. Tyle że cała przewrotność widowiska opiera się na skutecznym aż do granic możliwości zatarciu granic między nimi. Nie pamiętam spektaklu, gdzie owo zespolenie działało aż tak mocno.

Twarkowski bada relacje między dziełem sztuki i jego falsyfikatem, wykorzystując autentyczną historię sprzedaży obrazu Marca Rothko „Bez tytułu" za osiem i pół miliona dolarów. Obrazu, który potem okazał się jedynie podróbką. Tyle że przedstawienie nie poprzestaje na anegdocie, szukając punktów, gdzie to tradycyjne rozróżnienie traci znaczenie – fałsz staje się prawdą albo różnice między nimi niemożliwe są do rozszyfrowania. Analogicznie przenosi też ów sczepiony z życiem koncept na relację między aktorem a rolą, kimś, kto wchodzi do teatru prywatnie, by za chwilę wejść w inną wyobrażoną w świecie przedstawienia tożsamość. Podwójność taką widać w spektaklu nieustannie, tyle że – znów – nie jest użyta niczym gra dla samej gry, efektu dla efektu. W zamian rozpina zaskakujące więzi między równoległymi światami. Jednym z nich jest rynek sztuki albo w ogóle rynek wszelkich transakcji, co zyskuje niezwykle aktualny kontekst. Rothko wygłasza wściekłą tyradę przeciw skurwieniu artystów i władzy marszandów. Nie sposób nie odnieść jego słów do dzisiejszych czasów.

Nawet pobieżne naszkicowanie siatki wszystkich tych relacji mija się z celem, bowiem „Rohtko" przy całej dopracowanej w każdym szczególe kompozycji działa jak żywy teatr – rozmowa człowieka z człowiekiem. A przy tym unieważnia czas. W dwóch planach czasowych odwiedzamy bar pana Chow – mekkę nowojorskiej bohemy. Patrzymy z bliska na dwoje Chińczyków. Myją naczynia, gotują coś, niespiesznie wycierają szyby. Wszystko to tak, jakby był tylko jeden świat – ten teatru i pochłaniał inne wymiary rzeczywistości. W rozmowie marszanda z młodą artystką, pracującą u pana Chow, też czujemy się jak podglądacze. Mężczyzna akceptuje wino, smakuje zamówioną potrawę. Słowa płyną powoli, choć napięcie rośnie. „Rohtko" to także kawał znakomitego kina w teatrze. Nie byłoby go bez fenomenalnych łotewskich kamerzystów, którzy mają na scenie własne ścieżki i rejestrując sceny, tworzą kolejne warstwy przedstawienia.

Właśnie filmowe sekwencje podpowiadają inspiracje Twarkowskiego. Jest w „Rohtko" klimat i fantastyczny prawie bezruch, jak ze „Spragnionych miłości" Wong Kar-Waia i innych filmów wybitnego twórcy, są ujęcia jak z Davida Lyncha. Reżyser nie ma problemu z zatrzymaniem akcji, byśmy przez długie minuty z najbliższej odległości patrzyli na bohaterów. Dzięki temu, a przede wszystkim dzięki fantastycznemu aktorstwu zespołu łotewskiego teatru, wzmocnionego doskonale odnajdującymi się w tym zespole Katarzyną Osipuk i Andrzejem Jakubczykiem z Teatru Kochanowskiego, otrzymujemy psychologiczny dramat najczystszej wody. I doświadczamy intymnego spotkania z postaciami, niejako ponad technologicznym szaleństwem inscenizacji.

„Rohtko" przynosi absolutne spełnienie, możliwe także dzięki świetnemu, komunikatywnemu w każdym fragmencie tekstowi Anki Herbut. Przy całej gigantycznej skali, wielopiętrowej konstrukcji, nie stawia on przed widzem niepotrzebnych barier, działa na emocje. Paradoksalnie, mimo swego wymiaru i skrajnego skomplikowania, łotewsko-polskie przedstawienie to historia prosta, a przez to chwytająca za serce.

Widziałem „Rohtko" dwa razy, w Rydze, a potem w Opolu, za każdym razem pod podobnym kolosalnym wrażeniem, z tym samym wzruszeniem. Zobaczyłbym znowu, bo czuję, że wielki seans Łukasza Twarkowskiego to teatr nieuchwytny, niemożliwy do zatrzymania w jednym punkcie. Biegnie do przodu, umyka jednoznacznym interpretacjom, budując świat impresji, osobny teatr wyobraźni. Może Twarkowski to Wong Kar-Wai teatru, zapewne nie miałby nic przeciwko takiemu zestawieniu.



Jacek Wakar
Zdania Wakara
7 stycznia 2023
Spektakle
Rohtko