Reforma szkolnictwa?

Przenosząc na deski teatrów klasyczne, znane wszystkim dzieła, reżyserzy mają - w pewnym uproszczeniu - dwie alternatywy. Mogą albo postarać się o zupełnie nowe odczytanie tekstu, próbując odświeżyć starą formułę nowymi rozwiązaniami formalnymi i fabularnymi, albo postąpić jak reżyser Szkoły żon, Jacques Lasalle: niewolniczo trzymać się litery oryginału.

Zachowawcze podejście jest zresztą znakiem rozpoznawczym Teatru Polskiego – inscenizacje takie jak Żeglarz czy Wujaszek Wania doskonale nadawały się dla wycieczek szkolnych czy dla widzów nieznających tekstu. Wierność oryginałowi niewątpliwie pełni istotną rolę edukacyjną, w międzyczasie powodując niestety cierpienie tej części widowni, która liczyła na świeże, zaskakujące odczytanie jej ulubionego, znanego na pamięć dramatu. Choroba ta dosięgła również Szkołę żon – patetyczną, uginającą się pod ciężarem sztywnego gorsetu archaicznej konwencji adaptację jednej z najznakomitszych komedii Moliera.

Niezbyt bogata, acz staranna scenografia – piętrowy budynek na małej wyspie otoczonej przez spokojne wody jeziora, dwie łódki i imitujące ulicę tło; słowem to, czego wymaga fabuła i nic ponadto – kapelusze z przesadnie szerokimi rondami, ciężkie podróżne płaszcze i buty z charakterystycznymi dla epoki klamerkami – wszystko to tworzy zupełnie przezroczyste tło dla rymowanych, pełnych archaizmów kwestii. Otoczeniu, w którym rozgrywa się akcja, trudno przypisać jakąś konkretną rolę, nie uczestniczy ono w rozwoju fabuły, nie stanowi ani ograniczenia, ani wsparcia dla bohaterów. Mówiąc wprost, pozostaje niewykorzystane i wydaje się niepotrzebne. Szkoda, tym bardziej że niekonwencjonalny wystrój sceny często jest jednym z kluczowych elementów pozwalających tchnąć nowe życie w skostniałą strukturę wiekowej sztuki.

Przypływy energii, jakie od czasu do czasu jednak zdarzają się w tej opowieści o starcu przetrzymującym w odosobnieniu młodą dziewczynę z zamiarem poślubienia jej, są tylko i wyłącznie zasługą aktorów. Andrzej Seweryn błyszczy wtedy, gdy odgrywa stopniowe pogrążanie się Arnolfa w szaleństwie, spowodowanym niespodziewanym wybuchem prawdziwej miłości do niewinnej Agnieszki i niemożliwością jej urzeczywistnienia. Przemiana z wyrachowanego, zimnego manipulatora w padającego kobiecie do stóp łkającego staruszka może chwycić za serce. Mimo wszystko nie sposób było nie zauważyć zaskakującej jak na tak uznanego aktora liczby pomyłek i dziwnej niepewności w wypowiadaniu niektórych kwestii. Czy to przez zbyt małą liczbę prób, czy przez chwilową niedyspozycję – nie sposób rozstrzygnąć. Pozostaje mieć nadzieję, że kilka pierwszych spektakli rozgrzeje Seweryna na tyle, by wrócił do swojego normalnego poziomu. W roli zakochanego młodzika dobrze sprawdził się Piotr Bajtlik, dysponujący odpowiednią werwą i dystansem do swojej postaci, by choć na chwilę przyciągnąć uwagę współczesnego widza, z trudem odnajdującego się pośród wygłaszanych ze śmiertelną powagą tyrad. Z kolei Anna Cieślak, której zadanie polegało raczej na uroczym wyglądaniu niż na graniu – a która jest aktorką na tyle zdolną, że zasługuje na bardziej wymagające propozycje – dzięki nienagannej prezencji i naturalnemu wdziękowi wypełniła swą powinność naprawdę dobrze.

Niestety, aktorskie przebłyski nie są w stanie przebić twardej skorupy męczącej konwencji. Być może największym grzechem twórców – poza rozciągnięciem spektaklu do trudnych do zniesienia trzech godzin – jest brak chęci do podjęcia jakiejkolwiek próby nadania sztuce współczesnego kontekstu. Studiowanie dawnych dzieł, czy to dramatów, czy powieści, czy traktatów filozoficznych, największą satysfakcję daje wtedy, gdy możemy dowiedzieć się z nich czegoś o nas samych. I choć tekst Moliera niewątpliwie przekazuje ponadczasowe prawdy o nieobliczalności uczuć, potędze edukacji i mieliznach mieszczańskiej mentalności, to tak się nieszczęśliwie składa, że wszystko to już od dawna wiemy, a Lasalle nie proponuje nam zupełnie nic nowego. Tak samo jak w zrealizowanym wcześniej w tym roku dla Teatru Narodowego Lorenzacciu, ucieka od współczesności (tam widocznej nawet bardziej niż u Moliera) w stronę zamierzchłej historii – tak politycznej, jak i teatralnej, skupiając się na prezentacji dobrze znanych dylematów w formie ignorującej wszelki eksperyment.

I choć w zamiłowaniu do konwencji i szacunku dla dawnych mistrzów nie ma niczego zdrożnego, to gdy przybierają one formę bezwarunkowego posłuszeństwa, mogą zaowocować tylko jednym – śmiertelną nudą.



Robert Mróz
Teatrakcje
5 listopada 2011
Spektakle
Szkoła żon