Reżyser potrzebuje dozorcy

Piotr Cieślak zrobił wszystko, by udowodnić, że Pinter pisał słabe sztuki

Gdyby nobliście mógł się przyśnić koszmar, wyglądałby pewnie tak jak "Dozorca" na scenie Teatru Narodowego przy Wierzbowej. 

W jednej z najsłynniejszych sztuk teatru absurdu tytułową rolę tajemniczego włóczęgi gra Janusz Gajos. Wejście ma mocne. Jego Davies pojawia się niczym duch: nagle. Jeszcze nie pogasły światła na widowni, a już rozmawia gderliwym głosem z Astonem (Oskar Hamerski), który uratował go podczas knajpianej rozróby i zaprosił do remontowanego domu.

Wchodząc na scenę, aktorzy wpadają w pułapkę zastawioną przez autorkę dekoracji Annę Tomczyńską. Jej scenografia jest przegadana i dosłowna.

Tomczyńska wykupiła chyba całą starzyznę w Warszawie. Kameralną przestrzeń z dwoma łóżkami obstawiła stertami popsutych magnetofonów, radioodbiorników, odkurzaczy. Jakby tego było mało, dodała fragment dziurawego sufitu i wiadro na cieknącą z niego wodę. Nawet pomiędzy reflektorami upchnęła wiszące krzesła. To, na którym ma usiąść Janusz Gajos, jest kulawe. Jak adaptacja Piotra Cieślaka.

"Dozorcę" (1959) porównano do "Czekając na Godota" (1952). Beckett napisał o metafizycznej pustce, a Pinter o tragicznym absurdzie, który polega na tym, że im bardziej staramy się porozumieć, tym silniej doświadczamy samotności.

Sztuka zaczyna się zabawnie, ale z każdym zdaniem atmosfera gęstnieje, mnożą się konflikty, narasta agresja. Śmiech ma grzęznąć w gardłach widzów. Mają poczuć grozę egzystencji.

Na Wierzbowej oglądamy mały realizm. Charakterystyczna dla Anglika aura "komedii zagrożeń" wyparowała jak kamfora. Piotr Cieślak tak zbanalizował "Dozorcę", że w Narodowym można się poczuć jak w jednym z wielu powstałych ostatnio teatrów komercyjnych, w których z arcydzieł robi się błahe komedyjki. Wychodzi na to, że Pinter dostał Nobla za trochę smutną, ale w gruncie rzeczy wesołą sztukę o drobnym cwaniaczku i dwóch zwariowanych braciach.

Janusz Gajos nie schodzi poniżej przyzwoitego poziomu. Ale nie stworzył swoim aktorstwem nowej jakości. Dużo energii musi pochłaniać założenie kostiumu kloszarda. Ubrany jest na cebulę – w pobrudzone kalesony, podarte spodnie, pozornie elegancką kamizelkę. Grube skarpety zastępują znoszone buty.

Najciekawiej jest, kiedy aktorzy nabierają rozpędu i grają groteskę o facetach wmawiających sobie, że osiągnęliby więcej, gdyby tylko mieli czas i pieniądze. Wtedy jednak reżyser robi cięcie. Egzystencjalną aurę sztuki chce wyrazić serią wyciemnień. Dostajemy obraz anonimowego osiedla i ludzi wgapionych w telewizory. Są sugestie, że oglądają "Big Brothera". Banał.

Ekspresja Oskara Hamerskiego w monologu o domu wariatów wypada naiwnie. Lepszy jest Karol Pocheć (Mick). Gra psychotycznego osiłka o agresywnym spojrzeniu, dynamicznego jak sprężyna. Januszowi Gajosowi dopiero na koniec udaje się pokazać w postaci Daviesa ludzką rozpacz. Gdy zaczyna się realizować marzenie o dobrych rolach, reżyser urywa spektakl. Teatralny dozorca spuścizny Pintera potrzebny od zaraz.



Jacek Cieslak
Rzeczpospolita
22 lutego 2010
Spektakle
Dozorca