Riki z Ameryki

Miało być tak pięknie. Lirycznie. Romantycznie. Uroczo. Wyszło - jak zawsze. Nastawiona na wieczór pełen wzruszeń, szukałam w Powszechnym odpowiedzi na pytania: czy prawdziwe uczucie przetrwa każdą przeciwność losu? Kogo naprawdę kochała Ilsa? Dlaczego Rick pozwolił ukochanej odejść? Po ponad dwugodzinnej sztuce wyszłam z teatru rozgoryczona. Bo jedyne co sobie uświadomiłam to to, że gry miłosne zawsze przypominają sytuację na Bliskim Wschodzie i lata świetlne dzielą je od sielankowości rodem z filmowej Casablanki. Romantyzm ist kaput!

Na pierwszym planie: trzy Ilsy (Eliza Borowska, Aleksandra Bożek, Karina Seweryn) i brylantynowy Rick (Krzysztof Franieczek). W tle – bohaterski Victor (Grzegorz Falkowski), błazeński major Strasser (Piotr Ligienza), confetti, listy tranzytowe. Przodownikiem erotycznych uniesień (czyt. akcji sztuki) mianowano Ricka. Egoistę, buntownika, łamacza damsko-męskich serc. W okularach przeciwsłonecznych i białym garniturze hołduje rozpuście, bawiąc się przy tym uczuciami innych. To dla niego „Ilsa numer jeden” mówi tylko „TAK”. Przecież on miłuje uległość. To dla niego „Ilsa numer dwa” zatraca swoje człowieczeństwo. Przecież on uwielbia przedmioty. To dla niego „Ilsa numer trzy” wije się na podłodze. Przecież on ubóstwia dziki seks. I to dla niego Victor skusi się na chwilę zapomnienia. Przecież on kocha eksperymenty… Szczególnie jeżeli eksperymenty opierają się na profanacji miłości. W Casablance bowiem nadano jej stricte zwierzęcy wymiar, czego idealnym zobrazowaniem staje się początek drugiej części sztuki – półgodzinne „tango libido” wszystkich bohaterów. Gwoli ścisłości, gdy to teatralne starcie romansu wszechczasów z brutalnym brakiem sentymentów skończy się, widzem nadal miota szok. Bo czy w degrengoladzie XXI wieku znajdzie jeszcze prawdziwą miłość?

Spektakl jest kubłem zimnej wody wylanym na głowę wszystkim marzącym o namiętnej bliskości, partnerstwie do grobowej deski, wierności… „Drodzy Państwo takich rzeczy nawet w Casablance nie znajdziecie!” – tłumaczą wymownie poczynania Ricka – przewodnika publiki po wszystkich zakątkach najgorętszego portu świata. I to właśnie Krzysztof Franieczek zebrał najwięcej gorących owacji. Bądź co bądź, ale dla byle kogo miliardy kobiet głów nie tracą!

Na scenie (oprócz Ricka) królują pustka i biel. Biel, która nie tylko uwypukla rozwiązłość, ale jest także idealnym tłem dla alkoholowych mądrości, słownych przepychanek oraz piosenki As Time Goes By. Notabene, Natalii Fiedorczuk i Adamowi Byczkowskiemu – odpowiedzialnym za oprawę muzyczną – należy się szczególne uznanie. Bowiem to oni, oscylując między elektroniczną anarchią a jazzową harmonią, potrafili kilkoma akordami wywołać wśród publiczności śmiech, irytację, zaskoczenie. I choć przez cały spektakl ukryci byli za szybą to właśnie ten brak nachalności sprawił, że ich melodie pamięta się długo po zakończeniu sztuki. Akustyczna klasa!

Spektakl Michała Siegoczyńskiego nie jest przepisem na szczęście w miłości ani tym bardziej sposobem na romantyczny wieczór. To raczej groteskowe uświadomienie widzowi tego jak niecnie daje się mamić poetyckim sloganom, nastrojowym filmom, lirycznej muzyce… Na szczęście teatralna Casablanca od razu pozbawia złudzeń – Love is brutal. Jestem pewna, że większość z Nas podpisałaby się pod owym credo obiema rękami!



Marta Małkińska
teatrakcje.pl
4 listopada 2011
Spektakle
Casablanca