Rocznicowy miszmasz

Szkoda Paderewskiego, jego muzyki, która napisana szeroką frazą, nie nuży, wspaniale nosi akcję "Manru" do przodu, jest zaskakująco świeża i warta poznania. Szkoda muzyków, którzy podczas premiery doskonale odnaleźli się w tej gęstej partyturze, wydobywając z niej piękne tematy (brawo maestro Kozłowski!). Szkoda też tej całej podniosłej atmosfery, pompowanej przy okazji stulecia obchodów niepodległości Polski. Balon pękł, pozostał niesmak.

"Realizacja dzieła w reżyserii Marka Weissa wpisuje się w ideę opery zaangażowanej społecznie. Przenosi on Manru w teraźniejsze czasy, gdzie niektóre tendencje w ogóle się nie zmieniły. Ta zdumiewająco aktualna dzisiaj historia to miłość w świecie nietolerancji, podziałów klasowych i etnicznych [...] Ksenofobia, ostracyzm, wrogość - oglądamy te zachowania w telewizji, słyszymy w radiu, widzimy na ulicy [...] Mamy 2018 rok, interpretacja reżysera komentuje światowe tendencje, zmiany społeczne i kulturowe" - czytamy w zapowiedzi. Nic z tych szlachetnych idei niestety nie zostaje przeniesione na scenę.

Niezręczność goni niezręczność

Akt otwierający operę przenosi nas na nowoczesną salę weselną. Trzy stoły, tort weselny, bar oraz baloniki białe i złote układające się w wielki napis: "Love". Przy weselnym stole siedzą... same kobiety. Wszak początek partytury Paderewskiego zawiera numery przeznaczone na chór żeński, a reżyser nie umiał jakoś logicznie wpasować tego aspektu w ramy wesela. Prócz kobiet w nieco obciachowych sukienkach (społeczność wiejska ukazana jest tu jako kiczowato szykowna, pretendująca do elegancji) widzimy też Uroka (Mikołaj Zalasiński) - przedstawionego jako typowego wujka z wesela, pijanego i kiedy tylko nadarza się okazja, obłapiającego kobiety. W dalszej części historii poznajemy Ulanę (Magdalena Nowacka) - wykluczoną przez społeczność bawiącą się na weselu, ponieważ zakochała się w Cyganie. Ulana wygląda trochę jak stereotyp kobiety poddanej biedzie, mężczyźnie i Bogu. Skromna sukienka za kolano oraz duży krzyżyk na szyi grubą kreską odcina ją od pstrokatych falbanek gości. Czy wykluczenie Ulany w wizji Marka Weissa nastąpiło wyłącznie przez miłosny wybór bohaterki? A może chodziło także o jej religijność? Tego nie wiemy, widzimy natomiast, że krzyżyk jest tu istotnym elementem charakteryzacji bohaterki, wszak podczas kłótni z matką Jadwigą (Anna Lubańska) zostaje zerwany. Warto wspomnieć, że w końcu zjawia się para młoda oraz zaproszeni goście. Nie warto natomiast zastanawiać się nad tym, dlaczego od początku aktu I na scenie jest dwoje dzieci w ludowych strojach.

Ukazanie społeczności podczas wesela nie jest wcale złym pomysłem, wszak podczas zabaw zakrapianych alkoholem jak na dłoni widać: kto z kim i kto przeciwko komu. Wesele w wizji Weissa było jednak nad wyraz statyczne. Kiedy przeniosło się wzrok z pierwszego planu (soliści) i spojrzało na chórzystki w rolach gości, te nie bardzo potrafiły zbudować atmosfery imprezy. Głównie siedziały, udawały, że rozmawiają i od czasu do czasu wznosiły toasty. Za kogo? Pewnie za parę młodą, której przez długi czas ani widu, ani słychu.

Największym zaskoczeniem było jednak dla mnie przedstawienie grupy Cyganów - wykluczonych, Innych, wrogów, przed którymi drży polska społeczność. Skoro "Manru" miał być operą społecznie zaangażowaną i poruszającą tematy współczesne - sądziłam, że Cyganie będą uchodźcami, społecznością LGBT, samotnymi matkami, choćby kobietami walczącymi o równe płace. Najpierw poznaliśmy przedsmak grupy - tytułowego Manru (Dominik Sutowicz). Bohater wyglądał jak stereotyp mężczyzny w kryzysie wieku średniego. Luźna koszulka, przyciasne, skórzane spodnie, jakieś wisiory, do tego motor. To jednak nic, bo kiedy w III akcie spotyka byłych przyjaciół - irytacja chaosem reżyserskim przekracza granicę. Światła reflektorów ostro rażą oczy widowni, gdy dane jest jej poznać Innego. Przed nami wyłania się grupa motocyklistów. Przy kierownicach - rogate czaszki zwierząt. W tle - istny Mordor. Na ekranie wyświetlany jest krajobraz złowieszczy, ciemny, pustka po bokach drogi, którą nadjeżdżają bohaterowie, z tyłu piętrzące się skaliste góry. Droga jest prosta, lecz mimo tego motocykliści gibają się z boku na bok niczym w hollywoodzkiej scenie pościgu. Kiedy światło pada na nich, widzimy nie przerażających motocyklistów, a jeszcze osobliwszą grupę. Są tu hippisi z wiankami na głowach i opaskami na długich włosach, jest punk, ktoś w kowbojskim kapeluszu, są rockowi panowie i panie w krótkich spodenkach, w bluzkach odsłaniających brzuchy, w kozaczkach i koszulach w kratę. Cóż to za grupa i dlaczego mówi w języku niemieckim?! Nie wiemy, publiczność pozostaje z chaosem w głowie i prawie do końca spektaklu musi się głowić, o czym to rozmawiają Cyganie. Szkoda, że realizatorzy nie zdecydowali się na wyświetlenie napisów (te przydałyby się podczas całego spektaklu. Libretto Alfreda Nossinga nie jest najwygodniejsze do śpiewania, ani najłatwiejsze do słuchania).

W sidłach stereotypu

Marek Weiss chciał pokazać współczesny świat, przepaści dzielące różne grupy społeczne. Chciał pokazać nienawiść, która dzieli - tak kiedyś, jak i dziś; obcość, głupotę i nietolerancję. Zamiast tego sam wpadł w sidła stereotypu. W miejsce oczekiwanych odcieni szarości dostajemy postaci rysowane grubą kreską. Cyganie - agresywni wobec siebie i innych, z nożami przyrośniętymi do dłoni; kobiety - pasywne, poddańcze wobec mężczyzn (scena, gdy Ulana tuli się do nóg Manru i zdejmuje mu buty...); społeczność wiejska - głupia, zawistna, śmieszna. Wizja reżysera zbudowana jest na przeczuciach, domysłach, dobrych chęciach i złych decyzjach, których w większości nie usprawiedliwia nawet konwencja opery. To realizacja mało odważna, zaznaczająca jedynie pewne problemy współczesnego świata, by zaraz chyłkiem wycofać się i schronić w nadmiarze, chaosie, przesycie środków i mizerii treści. Temat poruszany w "Manru" jest niezwykle ważny, tym bardziej szkoda, że Weiss nie wykorzystał szansy. Zamiast teatru odpowiedzialnego, pełnego dialogu, skłaniającego do krytycznego myślenia, otrzymaliśmy chaotyczny miszmasz, w którym różne estetyki mieszają się w niedopracowanych pomysłach reżyserskich. Jeśli dodać do tego drewnianą grę aktorką (Magdalena Nowacka, Dominik Sutowicz, Mikołaj Zalasiński), zupełnie niezsynchronizowanych tancerzy i, paradoksalnie, doskonałą muzykę oraz wspaniałych solistów, pozostaje bezsilność, niesmak i poczucie, że ta opera powstała na chybcika, z okazji rocznicy, a nie z powodu wartości.



Aleksandra Kujawiak
kultura.poznan.pl
28 grudnia 2018
Spektakle
Manru
Portrety
Marek Weiss