"Rodzeństwo" wciąż zachwyca

To jedno z najdłużej utrzymujących się przedstawień na afiszu Starego Teatru. Premiera "Rodzeństwa" Thomasa Bernharda w reżyserii Krystiana Lupy odbyła się w październiku 1996 roku, siedem lat później spektakl został wznowiony

Pierwszy raz oglądałem "Rodzeństwo" wiele lat temu, jeszcze na studiach. Zupełnie inaczej odebrałem i zapamiętałem ten spektakl. Przedstawienie należało wówczas do nieco mniej cenionych prac Krystiana Lupy, było zdecydowanie w cieniu "Lunatyków", "Kalkwerku" czy "Braci Karamazow". Dzisiaj przedstawienie Lupy nie tylko wydaje się mistrzowską lekcją teatru, jest także świadectwem dojrzałej artystycznej wizji reżysera i jego zachwycających aktorów.

Niby wszystko się zmieniło. Krystian Lupa jest dzisiaj kimś zupełnie innym niż piętnaście lat temu. Piotr Skiba w roli filozofa Voss Ludwika nie jest już eterycznym, złośliwym chłopcem, tylko zmęczonym, przedwcześnie postarzałym, kapryśnym mężczyzną. Aktorki Dene i Ritter, grane przez Agnieszkę Mandat i Małgorzatę Hajewska, sfrustrowane siostry bohatera, nie są postaciami, które stać na odmianę losu. Ich postawa wyraża jedynie apatię. Za dużo przeżyły, straciły złudzenia, a cokolwiek się jeszcze wydarzy będzie jedynie cieniem marzeń sprzed lat.

Zmieniła się także wymowa spektaklu. W połowie lat 90. "Rodzeństwo" było odbierane przede wszystkim jako ponura wizja chorobliwej żądzy życia w perspektywie więdnącej, znaczonej tradycją i rytuałami egzystencji. Dzisiaj to spektakl o rodzinnej opresji. Chodzi o kompleks genów: starcie z wiecznymi matkami, ojcami, siostrami i babkami, którzy naznaczają kolejne pokolenia sprytem, złośliwością i konwenansem.

Kiedy oglądałem ten spektakl dziesięć lat temu, w kluczowej scenie przedstawienia, kiedy Ludwik odwraca tyłem do ściany portrety z podobiznami rodziny, dostrzegałem w tym geście nieudany bunt bohatera skierowany przeciwko szantażowi umarłych. Po latach odkryłem w postawie Ludwika jedynie bezradność i rozpacz.

Oglądamy świat, który zastał się w sobie. Tapety są niezmieniane od dziesięcioleci. W centrum sceny długi stół, dalej kredens, wersalki, stare malowidła. Oraz dwie kobiety, które zawsze były stare. Siostry łączy miłość do brata, filozofa-fantasty, tworzącego kolejne niezrozumiałe "traktaty". Miłość sióstr jest perwersyjna, ma odcień kazirodczego udręczenia. Małgorzata Hajewska w roli Ritter jest pozornie wyemancypowana i mimo wszystko bardziej samodzielna, ale stopniowo zrywa kolejne maski. Pali papierosa za papierosem, trochę się przekomarza, udaje cynizm, ale jest tak samo bezradna i przestraszona jak pozostali mieszkańcy domu-widma.

Wybitną kreację, kto wie czy nie najlepszą w całej karierze, stworzyła w "Rodzeństwie" Agnieszka Mandat. Od aktorki nie można oderwać wzroku. Dene chce być jak jej matka. Poukładana, gospodarna, perfekcyjna i ofiarna. Bardzo się stara, ale i tak wszystko wymyka się jej z rąk.

Nic nie wygląda tak jak powinno. Bohaterowie "Rodzeństwa" źle żyją, nieładnie myślą. Ale przecież w końcu zawsze, po zbyt długim i nazbyt smutnym dniu, przychodzi wyrozumiały wieczór. Odpoczynek. Ritter mówi w finale: "Słyszycie? Pada deszcz. W taką pogodę najlepiej położyć się do łóżka, ale wcześniej kawa". Filiżanki są już na stole. Każdy usiadł na miejscu. Czujemy błogi aromat. Spokój, uśmiech, wyciszenie...



Łukasz Maciejewski
Polska Gazeta Krakowska
30 marca 2011
Spektakle
Rodzeństwo