Rodzinne sekrety i kłamstwa

Przedstawienie Gorące lato w Oklahomie wyreżyserowane przez Artura Urbańskiego na Scenie Kameralnej Teatru Jaracza należy do tych, o których długo jeszcze myślimy po wyjściu z teatru. Historia rodziny z amerykańskiej prowincji przykuwa naszą uwagę nie tylko niemal sensacyjną intrygą. Potężne emocje, które przenikają tę opowieść o rodzinnych sekretach i kłamstwach, za sprawą reżysera i aktorów, wydają nam się tak realne, że zaciera się granica między widownią a sceną

Tracy Letts, współczesny pisarz amerykański, w swojej sztuce, której prapremiera odbyła się w 2007 roku w Chicago, opisuje starsze małżeństwo, żyjące samotnie w wielkim domu. Wydaje się, że nie ma między nimi niczego poza kolejnymi umowami określającymi zasady wspólnej egzystencji. Ona jest lekomanką on alkoholikiem. Trzy córki pokończyły szkoły, studia i wyfrunęły w świat. Pewnego dnia ojciec znika. Do rodzinnego domu zjeżdża się zaalarmowana rodzina, odgrywając rytuał pozornych czułości. Stary dom wypełnia się pustym trajkotem, kłótniami, złośliwościami. Odżywają skrywane żale i urazy. Okazuje się, że nikt w tej rodzinie nie jest szczęśliwy. Życie bohaterów ulega stopniowemu rozpadowi. Są samotni, niekochani, niezrozumiani i obcy. Tęsknią za miłością, ciepłem i bliskością, ale sami nie potrafią tych uczuć dawać. Ich wzajemne relacje są skażone, chore i powikłane.

Arturowi Urbańskiemu udało się zbudować spójne, sugestywne i momentami wstrząsające przedstawienie. Nie ma tu dłużyzn ani fałszywych ruchów. Akcja sztuki trwającej trzy godziny rozgrywa się w jednym wnętrzu, ale reżyser wykorzystał przestrzeń sceny po mistrzowsku, dzięki kilku zabiegom scenograficznym np. szklanym taflom imitującym ściany i wysokiej antresoli, na której działy się niektóre sceny. Przy tym prowadził narrację wielowątkową. Akcja czasem toczyła się w dwóch planach jednocześnie i we wzajemnej zależności. Jedna sytuacja nadawała kontekst drugiej albo była jej komentarzem. Nie było tu konwencjonalnych rozwiązań. Urbański konsekwentnie budował, kumulował i rozładowywał napięcie. Stopniowo dopuszczał nas do tajemnic swoich bohaterów tak, że niemal fizycznie doświadczaliśmy ich skrajnych emocji, a siedzenie na widowni przestawało być wygodne i bezpieczne.

Reżyser - na tyle, na ile się tylko dało - zrezygnował z umowności, by wstrząsnąć widzem. Nie byłoby to możliwe bez pełnego zaangażowania aktorów. Wszyscy zagrali świetnie swoje role – mówiąc sportowym językiem: w tempo. Aktorsko-reżyserskim majstersztykiem była dla mnie scena próby gwałtu. Barbara Marszałek, Aleksander Bednarz, Ewa Audykowska-Wiśniewska, Mariusz Jakus, Monika Badowska, Urszula Gryczewska, Bogusława Pawelec, Piotr Krukowski, Marcin Łuczak, Matylda Paszczenko, Robert Latusek i Piotr Słupińskit stworzyli krwiste wielowymiarowe postacie. Także studentka PWSFTViT w Łodzi w wielu momentach dorównywała swoim doświadczonym kolegom (choćby we wspomnianej scenie gwałtu).

Aktorzy umiejętnie łączyli ironię, humor i przejmujący dramat. Wielce pomocny okazał się tu znakomity przekład Klaudyny Rozhin i jego żywy język. Bez ironicznego dystansu ta historia stałaby się nie do zniesienia. To tak jak w życiu – czasem na najtrudniejsze sytuacje musimy spojrzeć z boku, by sobie z nimi poradzić. Tym bardziej że ta pełna bólu i okrucieństwa, zawikłana historia rodzinna jest jednocześnie krzywym zwierciadłem, w którym przeglądają się widzowie.



Bogdan Sobieszek
reymont.pl
3 czerwca 2011