Rola Hamleta zrobiła z niej najlepszego aktora w Polsce

Lata pracy na scenach Krakowa wspomina ze wzruszeniem. Jak przyznaje, wiele straciła, opuszczając Kraków. - Cóż, cale życie uczymy się tracić - mówi. Czemu nie wróciła? - Gdybym miała jakikolwiek sygnał z tej strony, natychmiast bym to zrobiła - odpowiada.

Urodziła się w Tczewie 17 września 1942 roku, studia ukończyła 22 lata później w PWST w Krakowie. Zaczęła od krakowskiego Teatru Rozmaitości (dziś Bagatela), ostatni jej teatr to warszawskie Ateneum. Wcześniej - w Teatrze Narodowym i Teatrze Studio. Często nagradzana. Na Opolskich Konfrontacjach Teatralnych za rolę Joanny w "Nocy listopadowej" w Starym Teatrze i za rolę Julii Chomińskiej w "Z biegiem lat, z biegiem dni" (oba spektakle w reżyserii Andrzeja Wajdy); na Kaliskich Spotkaniach Teatralnych odebrała nagrodę za rolę Ireny Arkadiny w "Dziesięciu portretów z czajką w tle" (reżyseria Jerzy Grzegorzewski) w Starym Teatrze izarolę Johanne w przedstawieniu "Z życia glist" P. Enquista w Starym Teatrze (reż. Krzysztof Babicki). Za rolę Jenny w "Operze za trzy grosze" w Teatrze Studio dostała Nagrodę im. Aleksandra Zelwerowicza. W plebiscycie "Przekroju" znalazła się w gronie najpopularniejszych aktorów Krakowa z lat 1946-81. W 2005 roku otrzymała Złoty Medal Zasłużony Kulturze - Gloria Artis.

W Krakowie ma Pani córkę, rozmawiamy w jej restauracyjce Etnika. Często Pani tu bywa?

- Mam tu córkę, mam wnuki i kilkoro przyjaciół. Dlatego z entuzjazmem reaguję na każdy sygnał z Krakowa. Przyjeżdżam chętnie na rodzinne spotkania w Etnice i równie chętnie na zaproszenia Ani Dymnej do jej Salonu Poezji. Tam spotkałam pana

To było jesienią, wzbudziła Pani entuzjazm widzów monologiem Fedry Racinea na scenie Teatru im. J. Słowackiego. Powróciły pewnie wspomnienia?

- Ilekroć jestem w tym teatrze, a nawet tylko kiedy obok niego przechodzę, czuję wzruszenie. Tyle się tam wydarzyło rzeczy ważnych i pięknych w moim życiu. Mogłam pracować z ludźmi, których wcześniej tylko podziwiałam, a teraz przyglądałam się im z bliska, ucząc się od nich zawodu. Miałam świadomość, że stąpam po deskach, na których grała Irena Solska To była nobilitacja

Weszła Pani w zespół postaci dziś już legendarnych.

- No, Solskiej już w zespole nie było, ale była Zofia Jaroszewska i Maria Malicka. Byli Wiktor Sadecki i Marian Cebulski, Lidia Zamków i Leszek Herdegen, Wojtek Ziętarski, Roman Stankiewicz, pani Kościałkowska. Nie sposób wymienić wszystkich tuzów, których krakowska publiczność na pewno pamięta, a ja "ciągle widzę ich twarze, ustawnie w oczy ich patrzę" i wierzę, że zostawili ślad w historii teatru. Nie zapomnę "Makbeta" - z Zamków i Herdegenem, "Lasu" Ostrowskiego z Jaroszewską, Sądeckim i Cebulskim. Z Panią Jaroszewską miałam zaszczyt grać w "Pannie Rosicie". Była moją ciotką, ale przede wszystkim - wspaniałomyślną partnerką... Pamiętam wieczór, kiedy musieliśmy zabrać małą Anię do teatru, bo mój mąż Janek też grał w tym spektaklu. Był narzeczonym Panny Rosity, który opuszczają w pierwszym akcie, a ona przez dwa kolejne cierpi i czeka na niego bez skutku. Po przedstawieniu wracaliśmy do domu i Ania, która spektakl oglądała, siedząc przy suflerce za kulisami, oświadczyła z płaczem, że nigdy więcej nie pójdzie do teatru, bo to wszystko nieprawda, "bo przecież tatuś nigdy wżyciu by tak nie postąpił...".

Zamkow obsadziła Panią w "Weselu" jako Rachelę.

- Byłam podekscytowana tą propozycją - mój ukochany Wyspiański, wspaniała rola i spotkanie z niezwykłą reżyserką. O pracy pani Zamkow w Krakowie krążyły legendy. Była bardzo wymagająca, precyzyjna, dokładnie wiedziała, czego chce. Porozumiewała się z aktorami prostym językiem, a czasem zostawiała nam pisane na kartkach uwagi. To świetna metoda. Pamiętam, że z takiej kartki często korzystałam przed spektaklem "Ameryki" Kafki. Do "Wesela" miałam prób niewiele, ale nie opuściłam prawie żadnej. Obserwowałam, jak to się robi". Zamkow piękniała, oczy jej błyszczały, twarz się rozjaśniała, pracowała jak w natchnieniu, nieskrępowana niczym... Klęła jak szewc, gdy coś szło nie tak i popadała w błogostan, gdy wchodził na scenę jej ukochany Poeta - Leszek Herdegen.

Grała też Pani ze swoim byłym rektorem Tadeuszem Burnatowiczem.

- W "Powrocie do domu" Pintera Na szacownej scenie Teatru Słowackiego to było obrazoburcze przedstawienie. Oburzone starsze panie wychodziły z widowni. A sprawcą tego fermentu był pełen zapału i świetnych pomysłów Jerzy Goliński, który przyjechał do Krakowa po sukcesach na Wybrzeżu. Rektor Burnatowicz, dziekan Fulde, Maciek Nowakowski, Jurek Szmidt i Wojtek Ziętarski - pięciu panów i ja graliśmy w tym przedstawieniu. Z żadnym z nich nie mogę już spotkać się tutaj, pogadać, napić się wina "Nie ma ich - myślę i marzę, widzę ich wduszy teatrze...". Tęskno mi do tych ludzi, do tych czasów, gdy teatr był drugim domem, wktórym wszyscy wszystko o wszystkich wiedzieli, np., że piesek jest chory, że kot uciekł, a Teresa jest pod ochroną, bo będzie miała dziecko. Opiekunem tej rodziny był dyrektor Bronisław Dąbrowski. Jakiego formatu był to człowiek, niech zaświadczy zdarzenie z Ninką Skołubą. Kiedyś pan dyrektor bardzo się zdenerwował, że ktoś przeszkadza mu rozmową na scenie w czasie próby "Krakowiaków i Górali" i obruszony zganił wbardzo ostrych słowach właśnie Ninkę; grałyśmy tam niewielkie rólki. Wszyscy położyli uszy po sobie, ale potem ktoś pewnie poinformował dyrektora, że to inna osoba zakłóciła próbę i byłam świadkiem następnego dnia, jak dyrektor, starszy pan, z bukiecikiem kwiatków tę "smarkulę" przepraszał.

Zaczęliśmy od "Słowackiego", w którym była Pani do 1973 roku, ale chciałem jeszcze wrócić do wyboru Krakowa jako miasta studiów. Z rodzimego Tczewa było Pani przecież bliżej do Warszawy?

- Już wtedy nie mieszkałam w Tczewie, liceum kończyłam w Czechowicach-Dziedzicach. Moja siostra budowała tam rafinerię i zamieszkałam z nią. Zatem do Krakowa to był koci skok. Przyjechałam trochę onieśmielona, ale od razu poczułam, że to moje miejsce. Te wszystkie przepiękne zaułki, na każdym kroku historia! Pamiętam, jakie wrażenie zrobiła na mnie Jama Michalika - tu był Zielony Balonik, tu tworzyli ci, o których uczyłam się w szkole; a byłam pilną uczennicą...

I pewnie Pani przez myśl nie przeszło, że wiele lat później będzie aktorką działającego tam kabaretu?

- Wtedy jeszcze nie byłam pewna, czy w ogóle będę aktorką... Występy w Jamie Michalikowej - obok pani Haliny Kwiatkowskiej, Kamińskiej, panów Sadeckiego, Cebulskiego, Jabczyńskiego pasowały mnie na krakowiankę.

Studiowała Pani z Anną Seniuk i Janem Nowickim.

- Wymienił pan najsławniejszych kolegów, ale i pozostali na tym roku byli świetni. Z Hanką Seniuk jesteśmy w tej chwili bardzo blisko, bo uczymy na tym samym roku w Akademii Teatralnej w Warszawie. Gdy tam trafiłam, dziekanem Wydziału Aktorskiego była Ola Górska, z którą pracowałam w Teatrze Słowackiego. Tak więc Kraków jest wciąż ze mną.

Seniuk i Nowicki dostali etaty w Starym Teatrze, Pani trafiła do Rozmaitości. Zabolało?

- Nie. Kończyłam studia z moją córeczką w brzuchu i pani Halina Gryglaszewska, ówczesna dyrektorka Teatru Rozmaitości, która była opiekunem naszego roku, znając moją sytuację, pierwsza zaproponowała mi etat. Przyjęłam to z radością, czułam się bezpiecznie. Dobrze mi było w tym teatrze. Za dobrze. Byłam rozpieszczana, podobnie jak moja Ania, którą dzięki życzliwości garderobianych zostawiałam w wózeczku pod ich opieką. Garderobianą była Pani Julia, a ja byłam Julią na scenie. Zachował się album małej Ani z jej zdjęciami, które mąż podpisywał cytatami z "Romea i Julii". Wcześniej był muzyczny spektakl według scenariusza Osieckiej "Niech no tylko zakwitną jabłonie", do którego choreografię robił sam Conrad Drzewiecki, a muzycznym "oprawcą" był Staś Radwan, kochany przez wszystkich. Byłam i Abigail w "Czarownicach z Salem" z zabójczo przystojnym Witoldem Gruszeckim...

Jaką była Pani wówczas aktorką?

- Młodą, dość pewną siebie, bo przecież skończyłam studia i granie nie sprawiało mi kłopotu. Zachowywałam się czasem okropnie. Pamiętam, o zgrozo, że kiedyś na próbie rzuciłam butem w kolegę Nawrockiego.

Celnie?

- Na szczęście nie, niemniej bardzo go przepraszałam. Zachowywałam się zbyt spontanicznie, reagowałam zbyt emocjonalnie. Kiedy jeden z recenzentów napisał, że moja szalona Julka w "Sieci" Kisielewskiego jest bezczelna i niegrzeczna, a ja - dziś nie wiem, czy właściwie - odebrałam to jako niepochlebne o mnie mniemanie. Natychmiast napisałam mu, że niesłusznie mnie przypisuje cechy w które wyposażyłam moją zbuntowaną bohaterkę. Przecież prywatnie jestem aniołem.

Bez wątpienia najważniejszą sceną w Pani zawodowym życiu był Stary Teatr, spędziła w nim Pani U łat, później jeszcze do niego wracając.

- To wspanialy czas.Zaprosił mnie do współpracy dyrektor Gawlik, ale już wcześniej na sukces tego teatru zapracował Zygmunt Hubner, u którego zagrałam potem, w 1982 roku w "Orestei". Pamiętam, jak przyjeżdżał na spektakle już z Warszawy i stał po ich zakończeniu przy zejściu ze sceny, dziękując każdemu z aktorów, czasem dodawał jakąś uwagę. Nikogo nie przeoczył.

Wajda, Jarocki, Grzegorzewski; nigdy nie zagrała Pani u Swinarskiego.

- Bo on miał swoją drużynę, w której królowała Hanka Polony, ale kochaliśmy go wszyscy. On też był nami zainteresowany. Czasem przypatrywał się zza kulis, jak grają nie jego aktorzy. Jego "Dziady" i "Wyzwolenie" były dla mnie olśnieniem. A nasza,,Noc listopadowa", wyreżyserowana przez Wajdę, wcale nie ustępowała im w niczym. Cóż to był za zespół! Można było prawie jednocześnie skompletować obsady takich sztuk! Konkurowaliśmy ze sobą, ale po spektaklach, w SPATiF-ie, stanowiliśmy jedność. Choć obowiązywała hierarchia Królem był Jurek Binczycki - przy swym wielkim stole tuż przy wejściu. To wokół niego zbierali się "na omówienie spektaklu" pozostali aktorzy. Czasem do świtu trwało rozstawanie się z rolą, okraszone żartami, śpiewami i rozmowami "istotnymi" w Witkacowskim stylu. Podobno kiedyś "Binia" zabrakło przy tym wielkim stole, siedział w kącie samotnie nad kieliszkiem wódki. Markotny i sfrustrowany. Wreszcie ktoś odważył się podejść z pytaniem, co się stało? Odpowiedź brzmiała "Miejsca sobie znaleźć nie mogę, odkąd Klenczon odszedł od Czerwonych Gitar". Co za pomysł, jaka reżyseria! Cały wieczór pracował na ten dowcip. Budował napięcie. Żal, że to se już newrati.

Pierwszą Pani rolą w "Starym" była Panna Burstner w "Procesie" Kafki u Jarockiego.

-I od razu szok. Na pierwszej próbie reżyser głęboko zastanawiał się nad każdym słowem, konstruował z nich zdania, które powinny nam wyjaśnić jego artystyczny zamysł i tego nie zdzierżył Wiktor Sadecki: wstał i wychodząc swym pięknym głosem powiedział: "Przepraszam bardzo, wrócę, jak będzie pan wiedział, co ma nam do powiedzenia". Jarocki był bardzo wymagający, ale, jak widać, zespół też. W"Słowackim" - nie do pomyślenia

Najważniejszy Pani reżyser to Andrzej Wajda?

- Tak. Niezwykłe było patrzeć, jak on pracuje. Był prawdziwym artystą. Nieprzewidywalnym. Wydawało się, że czasem sam siebie zaskakuje. I cieszy go to. Kiedyś jednak w trakcie prób zobaczyłam jego otwarty notes, gdzie miał dokładnie wszystko wyrysowane, zaprogramowane i zrozumiałam, że w tym szaleństwie jest metoda. Raz z Jankiem Nowickim poprosiliśmy go o przywrócenie skreślonych paru słów z dialogu Wielkiego Księcia i Księżnej Łowickiej w "Nocy listopadowej". Powiedział tylko z rozkosznym roztargnieniem: "Jeśli to słowa z naszej sztuki, to można": Dopuszczał nas do współpracy. Pamiętam, gdy tłumaczył Jurkowi Stuhrowi, jak powinien jako Hamlet przywitać trupę aktorów. Sposób, wjaki mówił, nie budził wątpliwości, że on aktorów naprawdę kocha i szanuje.

Zagrała Pani u niego w "Nocy listopadowej" w "Z biegiem lat, z biegiem dni", w 1981 roku Gertrudę w, "Hamlecie", a osiem lat później samego Hamleta. "Teresa Budzisz-Krzyżanowska to najlepszy aktor w Polsce" - mówił Wajda. Długo się Pani wahała, czy przyjąć tę rolę?

- Bo pomysł wydawał mi się szalony. To było na lotnisku w drodze do Berlina. Byłam w dość kiepskim stanie psychicznym i fizycznym, źle się czułam w zbyt krótko ostrzyżonych włosach. Siedziałam zamyślona nad swoimi smuteczkami i nagle usłyszałam: "Ty powinnaś zagrać Hamleta". Ładnie zabrzmiało. Popatrzyłam na pana Andrzeja z wdzięcznością. To taki żart, który ma poprawić mój nastrój? Minął rok, przyjechałam z Warszawy i wstąpiłam do "Starego". Wajda próbował "Dybuka". Usiadłam na widowni i po chwili poczułam, że jestem na głodzie. Jak narkoman. Że muszę coś zrobić. Może nawet zagrać Hamleta. Zaczęliśmy rozmowę. Wajda zdradził mi swój pomysł, że chce pokazać aktora grającego Hamleta, że wszystko odbywa się w garderobie, w której aktor zmaga się z rolą i swoim życiem. Zrozumiałam, że nie muszę grać faceta, że chodzi o coś więcej, że teatr jest życiem samym i całym światem. To było wspaniałe. Pomysł dojrzewał, Barańczak przetłumaczył monologi, potem całą sztukę i zaczęliśmy próby sprawdzając, czy jej treść zgadza się z ideą spektaklu, czy czytelne są nasze zamysły. Wszystko się zgadzało. Ewentualne niepokoje uśmierzał pan Andrzej, mówiąc, że przecież tylko próbujmy i jeśli się nie uda, to trudno, spektaklu nie będzie i nikt nie powinien nam mieć tego za złe. To było bardzo dobre taktyczne zagranie; okazało się bowiem, że spektakl już był sprzedany. Zagraliśmy jedno przedstawienie w czerwcu i polecieliśmy z nim, z duszą na ramieniu, do USA i Meksyku. Z tą niedopieczoną bułeczką.

Już tamta publiczność utwierdziła Panią w ocenie, że to rola popisowa, jak pisano potem w kraju?

- Że Hamlet jest rolą popisową, to żadne odkrycie. Ale ja się w tej roli nie popisywałam. Wajda kiedyś zwrócił mi nawet uwagę: "Nie graj, wiem, że potrafisz. Bądź!". Łatwo powiedzieć. To wcale nie jest takie proste.

Objechała Pani pół świata z "Hamletem IV" i zespołem Starego Teatru: Izrael, Japonia, wiele krajów Europy...

- Było wspaniale, choć chwilami ciężko. W Japonii graliśmy 25 spektakli dzień w dzień, z krótką przerwą na przejazd z Tokio do Osaki. Ale wszelkie trudy były wynagradzane satysfakcją i przyjemnościami. W Wiedniu mieliśmy okazję zobaczyć spektakl Boba Willsona i musical "Koty". Z Toledo mam naparstek i nożyczki, z Segovii koronkowy obrus... W Jerozolimie byliśmy tydzień, pamiętam niezwykłą aurę tamtych przedstawień i wyprawy po biblijnych szlakach. Bardzo dużo mi ta rola przyniosła. Nie tylko w życiu zawodowym. Bo mimo wielu podróży był to właściwie przystanek - czas na pomyślenie, "co dalej z anielstwem począć".

W Krakowie "Hamlet" zszedł szybko z afisza.

- To było przykre; spektakl miał prawo żyć dłużej. Czułam, jak było pięknie na widowni, jak ludzie zamysł Wajdy doskonale rozumieli i odbierali. Graliśmy tego "Hamleta" na całym świecie, a w Krakowie raptem kilka razy. Nie rozumiałam tej decyzji.

"Krzyżanowska była większa niż jakiekolwiek ograniczenia płci" - zachwycał się angielski szekspirolog Tony Howard, umieszczając Pani nazwisko obok Sarah Bernhardt i Asty Nielsen.

- To cytat z jego książki "Women as Hamlet". We wstępie do niej autor przyznaje, że inspiracją do jej napisania był nasz spektakl. Poczułam się bardzo dumna.

Ostatni z Pani reżyserów - Jerzy Grzegorzewski. Była Pani Ireną Arkadiną w "Dziesięciu portretach z czajką w tle" wg Czechowa, Maryną w "Weselu"...

- Jego styl pracy był dla mnie absolutnym zaskoczeniem. To tak też można?! Wydawało mi się, że już wiem, na czym polega teatr, a tu nagle objawienie. Grzegorzewskiego mierziła psychologia, zaczynał od ciszy, od jakichś doznań zmysłowych, potem dodawał parę słów tekstu, znaczący gest. Radwan dopełniał to dźwiękami muzyki i rodził się na scenie jakiś wiersz. Kondensacja znaczeń, atmosfery i sensualności zawartej w sztuce. Był wizjonerem, malarzem. Dla nas, aktorów jego tajemniczy świat był fascynujący.

W inscenizacji "Opery za trzy grosze" Grzegorzewskiego, już w Warszawskim Teatrze Studio śpiewała Pani jako Jenny. Teatr nie dał Pani wielu okazji do śpiewania...

- A mógłby, przecież teatr to miejsce, gdzie spełnić się mogą marzenia. A ja bardzo lubię śpiewać. Wszystkie muzyczne spektakle sprawiały mi wiele radości: "Niech no tylko zakwitną jabłonie", , Apetyt na czereśnie", "Opera za trzy grosze". Najpiękniejszym jednak darem losu, a właściwie darem Wojtka Młynarskiego był "Hemar" w Ateneum. Nie przypuszczałam, że po latach przylgnę do tego zespołu.

Wróćmy do Krakowa, to on dał Pani największe artystyczne spełnienia Wiem, że żałuje Pani decyzji o opuszczeniu tego miasta

- To była konieczność chwili. Tak, wiele straciłam; ale cóż, całe życie uczymy się tracić. I dobrze, bo w końcu przyjdzie nam porzucić wszystko... Ale też wiele zyskałam, nauczyłam się rzeczy, które w Krakowie byłyby mi niedostępne. Nie mówię tylko o zawodzie. Musiałam przyjrzeć się sobie od nowa Dowiedziałam się więcej i teraz jestem odważniejsza

Nigdy potem nie miała Pani ochoty wrócić?

- Gdybym miała jakikolwiek sygnał z Krakowa natychmiast bym to zrobiła

Pięć lat temu w jednym z jakże rzadkich wywiadów mówiła Pani: "Teatr się zmienia. To naturalne. (...) Teraz już wiem, że szczęściem jest życie samo, jakiekolwiek by było. I choć to nie zawsze jest łatwe, staram się być w zgodzie z linią swego losu".

- O, jakie zgrabne zdanie.

Gorzkie.

- Nie. Być w zgodzie z własnym losem to wielkie szczęście. Są dni dobre i złe.Ważne jest, by pozostać w harmonii ze sobą i ze światem, nawet w cierpieniu. Żyję wdzięcznością dla ludzi, którzy mi w tym pomagają i staram się też pomagać, jak umiem.

Skoro mowa o cierpieniu, nie potrafię nie zapytać o Pani wypadek samochodowy sprzed 30 lat. Wciąż odczuwa Pani jego konsekwencje?

- Ten wypadek ciągnie się za mną do dziś. Chodzę jak pokraka ale chodzę. Cóż, widocznie tak musiało być. Od tamtego czasu żyję wdzięcznością dla ludzi, którzy byli wtedy przy mnie. Do dziś widzę przerażone twarze moich córek, gdy w szpitalu już po operacji odzyskałam przytomność, co mnie zaanimowało do życia na nowo... Gdy doszło do wypadku, byłam w trakcie prób "Fantazego" w Ateneum, gdzie Holoubek zaproponował mi gościnne występy. Do dziś pamiętam, jak do mojego pokoju w Konstancinie, gdzie się rehabilitowałam, zapukało trzech panów - Holoubek, Warmiński i Szczepkowski, by mi powiedzieć, że będą czekać na mój powrót. To był nadzwyczajnie ludzki gest. Czy teraz do powtórzenia? Czekali niemal rok! Tyle bowiem trwało, bym mogła i to nie w przenośni, stanąć na scenie. Kule odstawiałam za kulisami. Pan Gustaw śmiał się ze mnie, że tyle gestów robię rękoma że nie widać, iż mam niesprawne nogi. Prawdą jest, że na scenie przechodzą wszelkie dolegliwości, ale i tak zażywałam środki przeciwbólowe. Robiłam wszystko, by zagrać, bo rola bardzo mi się podobała.

Jest Pani profesorem Akademii Teatralnej. Lubi Pani uczyć?

- To w tej chwili niemal jedyne moje zawodowe zajęcie. Mam nadzieję, że pożyteczne.

Pytana o to, czego Pani uczy, odrzekła Pani:, Jak zostać człowiekiem, będąc... aktorem". Bo ten zawód odczłowiecza?

- Przesadziłam. Skorygowałabym tę buńczuczną wypowiedź. Kształtowanie człowieka to bardzo trudne zadanie. Szkoła powinna uczyć zawodu, warsztatu - jak mówić, jak oddychać, jak posługiwać się gestem, ciałem, rozwijać wyobraźnię i umysł. Ja po prostu dzielę się ze studentami tym, co myślę i tym, co umiem. I może to ich kształtuje.

Jak Pani dziś postrzega ten zawód?

- Myślę, że nie odczłowiecza, ale przeciwnie - powinien służyć rozpoznaniu człowieczeństwa w sobie i innych. Że ma moc zmieniać nasze życie, czyniąc je lepszym lub gorszym i przez to jest tak odpowiedzialny. Ze wciąż ma swój etos i nie jest taki, jak wszystkie zawody na "a" - a szewc, a stolarz, a krawiec... Jest wyjątkowy.

Po tylu latach na scenie ma się jeszcze jakieś marzenia?

- Czuję się dostatecznie przez los obdarowana Ale mam wciąż niespełnione marzenia I nie tylko związane ze sceną.

Od dekad Pani aktorstwu towarzyszy zachwyt krytyki, atencja.

- To miłe. Ale nie mam poczucia wyjątkowego sukcesu. A przecież "Sukces bożkiem jest dziś". A ja wolę moje małe zwycięstwa. Robię swoje i źle się czuję na piedestale.



Wacław Krupiński
Dziennik Polski
4 stycznia 2014